i inne głupoty

środa, 22 stycznia 2014

Głupie Dyrdymalenie:
Poświąteczne przemyślenia

Święta, święta i po świętach. I po Sylwestrze... I po Trzech Królach. I minęło już ponad pół stycznia. A blog leży odłogiem, weny jak nie było, tak wciąż nie ma, tworzę więc ten wpis w nadziei, że natchnienie pojawi się w trakcie pisania.

O czym dziś będzie? Ogólnie o wszystkim i o niczym. Ot, zbiór różnego rodzaju przemyśleń, jakie pojawiły się w mojej głowie w okresie świąteczno-noworocznym (dziwne, ale później żadnych przemyśleń już nie miałam).


Z zawianego Zakopanego, relacja na żywo

Mieszkam w dołku, do którego z trudem docierają fale radiowo-telewizyjne, zasięg sieci komórkowych, a o niektórych porach dnia - także światło słoneczne. Szczęśliwie, z dotarciem w moje okolice, problem ma również Wielki Bożonarodzeniowy Halny (nie oglądam TV, więc nie wiem, jak media oficjalnie nazwały tą wichurę, i czy w ogóle nadały jej jakąś nazwę, więc na potrzeby tego wpisu Wielki Bożonarodzeniowy Halny będzie nosił właśnie takie miano). Dlatego melduję, że świąteczną wichurę przeżyłam (a wiało naprawdę mocno - nie pamiętam, by kiedykolwiek wcześniej, z powodu halnego zamknięto Krupówki). Dachu mi nie zerwało, żadne spadające drzewo niczego nie przygniotło, nie miałam też kilkudniowego braku energii elektrycznej.

Dość surrealistyczne w całym tym Wielkim Bożonarodzeniowym Halnym było natomiast to, że ponieważ we wszystkich mediach mówili, by na Podhalu nikt bez potrzeby nie wychodził z domu, skutki całej wichury oglądałam w telewizji, a nie na własne oczy. A wystarczyło wyjść z domu, przejść się w górę drogi i zobaczyć zniszczenia dużo bardziej spektakularne, niż te, które pokazywali reporterzy, relacjonujący wszystko z centrum miasta. Jednak zdrowy rozsądek podpowiadał „nie wychylaj się, siedź na tyłku i opychaj świątecznymi specjałami”. I tak też zrobiłam, dalej w surrealistyczny sposób oglądając w telewizorze to, co dzieje się tuż za rogiem... Choć oczywiście, gdy już przestało wiać, to zaczęły się długie spacery z psem i podziwianie połamanych drzew (BTW, pies był bardzo szczęśliwy, bo już dawno nie miał do dyspozycji tylu patyków do aportowania).


UHD? Chyba jednak nie

Rodzicom od kilku lat marzył się wielki, płaski telewizor. Marudzili więc na swój stary, wyposażony w kineskop odbiornik, kiedy się tylko dało „popsułby się w końcu drań, wtedy mielibyśmy alibi, żeby kupić sobie nowy”. Tuż przed świętami stary telewizor nie wytrzymał wywieranej na nim presji i - ku radości rodziców - odmówił posłuszeństwa. No i pojawił się ten nowy: FullHD, 3D, smart TV oraz inne bajery. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie pewien problem w odbiorze serwowanych na dużym, płaskim ekranie treści.

Serwisy informacyjne, kanały przyrodnicze, programy kulinarne - takie rzeczy w jakości FullHD prezentują się naprawdę wspaniale. Ale przecież czterdzieści kilka cali nabywa się przede wszystkim po to, by cieszyć się filmami i serialami w kinowej jakości. Tylko, że - no właśnie - jakość jest tak wspaniała, że aż nienaturalna. A to sprawia, że nie ważne, czy ogląda się „Wożąc panią Dasy”, „Twierdzę” z Nicolasem Cagem, czy najnowsze (przystosowane bądź co bądź do jakości HD) „Broadchurch” - wszystko to wygląda jak teatr telewizji bądź telenowela meksykańska. Serio, nie mam pojęcia, dlaczego tak się działo, ale rzeczy oglądane na nowym telewizorze, raziły sztucznością w niemalże wszystkim: począwszy od scenografii, a na grze aktorskiej skończywszy.

I nie piszę o tym dlatego, by stwierdzić, że zakup nowego telewizora był złym pomysłem. Jednakże coraz więcej słyszę o ekranach oferujących obraz jakości UHD (inaczej zwany 4K), który jest ponad dwa razy większy od FullHD. Czy na takich gigantycznych, super ostrych wyświetlaczach filmy oraz seriale będą się prezentowały lepiej i bardziej naturalnie? Obawiam się, że nie, i że będzie raczej odwrotnie. Jaki jest więc sens produkować tego typu sprzęt? Zwłaszcza, że już teraz wiele osób tak, jak moi rodzice, nie może sobie pozwolić na zakup największego dostępnego w sklepie telewizora, nie z powodu ceny, ale dlatego, że większy by się po prostu nigdzie nie zmieścił.

A skoro już wspomniałam o oglądaniu seriali...


Broadchurch

Jak zapewne wiecie (albo i nie) lubię testować niektóre filmy i seriale na rodzicach, ponieważ uważam, że są oni takimi „typowymi widzami”. Przy czym nie czyni ich to osobnikami gorszej kategorii. Nie, nic z tych rzeczy. Ale ponieważ nie interesują się oni kulturą masową tak mocno, jak ja, często nie dostrzegają wszystkich nawiązań, powiązań lub innych zawiązań do innych dzieł. Z językiem angielskim również nie radzą sobie najlepiej, więc zdani na łaskę tłumacza (i bardzo często lektora) nie wyłapują niektórych żartów lub niuansów. A to w pewnym sensie zbliża ich do stereotypowych Kowalskich, czyli ludzi z myślą o których tworzy się większość produkcji filmowo-telewizyjnych. I z tego powodu zawsze ciekawi mnie jak bardzo ich odbiór danego dzieła będzie się różnił od mojego.

Niestety często zdarza się, że to, co ja uważam za arcydzieło im nie podoba się wcale. Tak było chociażby z „Battlestar Galactiką”, „Doctorem Who”, moim ukochanym „Chumscrubberem” albo ostatnim, letnim hiciorem „Pacific Rim”. Ale czasem rodzice zaskakują mnie także w drugą stronę i wciągają się w oglądanie produkcji, które mnie albo zupełnie nie zachwyciły (jak „Wikingowie”), albo też obstawiałam, że na pewno nie przypadną im do gustu (wraz z nowym rokiem mama zaczęła się mnie dopytywać: kiedy nowy sezon „Gry o Tron”).

Tym razem postanowiłam pokazać rodzicom „Broadchurch”. Plusem serialu bez wątpienia była jego długość (choć rodzice i tak kręcili nosem, że jest AŻ osiem odcinków), fabuła, aktorstwo, realizm, dialogi i wszystko to, co sprawiło, że ja zachwyciłam się tą produkcją. Minusem: niezbyt wartka akcja, brak lektora i zupełnie nieświąteczny klimat serialu.

Początkowo rokowania nie były dobre. Mama nawet przysnęła kilka razy w fotelu. Ale potem, o dziwo - rodzice poprosili o puszczenie następnego odcinka. A potem kolejnego, jeszcze jednego i tak dalej.

Nie wiem co prawda, czy „Broadchurch” wywarło na nich aż tak duże wrażenie, jak na mnie, ale na pewno się im podobało. W związku z tym, teraz serial poza plakietką „I love it!” zyskuje jeszcze odznaczenie „Parents Approved”, które potwierdza jego jakość. Jeśli więc jeszcze nie widzieliście tej brytyjskiej produkcji - macie kolejny powód, by się jej przyjrzeć.


Poświąteczne zaległości

Naprawdę podziwiam tych, którzy zawsze, gdy w kalendarzu znajdzie się jakiś dłuższy weekend lub inne święto, znajdują siłę na napisanie tych wszystkich notek, które prawdopodobnie chodziły im po głowie od dłuższego czasu, a których z różnych powodów nie byli w stanie opublikować wcześniej. Ja mam zupełnie odwrotnie i przez święta nie tylko niczego nie tworzę, ale też prawie wcale nie zbliżam się do komputera. Przy czym nie jest to spowodowane jakąś slow-life'ową potrzebą przystopowania i oderwania się od internetu. Po prostu gdy jestem w Zakopanem (zwłaszcza przed świętami) nie mam czasu, by dłużej przysiąść przy klawiaturze.

A po powrocie do sieci zawsze czeka mnie spory szok informacyjny. Wiecie, jak to mówią: ziarnko do ziarnka. Newsy czytane na bieżąco nie przytłaczają. Ale już po kilku dniach czytnik RSS pęka w szwach. Do czego przy okazji przyczynia się to, o czym napisałam wyżej - blogerzy, których czytam, i którzy normalnie serwują średnio jedną notkę miesięcznie, w święta tworzą po jednym wpisie dziennie.

Nie, żebym narzekała. Wręcz przeciwnie, bardzo się z tego cieszę. Tylko po prostu to zabawne i zarazem przerażające, że głupie kilka dni nieobecności w internecie mogą sprawić, że człowiek czuje się jak student, który dowiedział się, że egzamin, który miał być za tydzień został przełożony na jutro rano. Nie wiadomo za co się chwycić, od czego zacząć czytać. I czy w ogóle sensownie jest rozpocząć lekturę, czy może lepiej się poddać?

Oczywiście nie zajrzałam do każdego artykułu, bo połowa subskrybowanych przeze mnie blogów zawiera głównie newsy technologiczno-filmowo-serialowe. Ale mam też kilku autorów, których wpisy zawsze czytam od deski do deski. A ponieważ czytam powoli, nadrobienie wszystkich świątecznych zaległości zajęło mi kilka dni. I gdy już skończyłam, i odetchnęłam z ulgą, ze zgrozą przypomniałam sobie, że przecież jest jeszcze YouTube, a na nim wiele subskrybowanych kanałów, których autorzy też nie zrobili sobie świątecznej przerwy w tworzeniu...


O tym, jak Unia Europejska (nie) dba o mój słuch

Nie uznaję słuchania muzyki na telefonach komórkowych. Wolę odtwarzacze mp3. Bo są mniejsze i dzięki temu lepiej leżą w kieszeni. Bo posiadają prawdziwe klawisze, a nie ekran dotykowy, dzięki czemu można nimi sterować bez wyciągana ich z kieszeni.

Ponieważ mój odtwarzacz mp3 od dłuższego czasu dawał mi znać, że jego koniec jest bliski, postanowiłam skorzystać z gwiazdki i wymienić go na lepszy model, zanim całkowicie odmówi posłuszeństwa. Niestety mój nowy nabytek okazał się mieć jeden, poważny i irytujący mankament. Przy czym - nie jest to wada spowodowana przez producenta urządzenia tylko Unię Europejską. Mianowicie, za sprawą jakiejś bzdurnej, unijnej dyrektywy, za każdym razem, gdy chcę za bardzo pogłośnić muzykę, wyskakuje komunikat, że od głośnego słuchania mogę ogłuchnąć. Po jego wyświetleniu pojawia się pytanie: czy na pewno chcesz ogłuchnąć? (No dobrze, komunikaty te nie brzmią tak, jak napisałam wyżej, ale właśnie o to w nich chodzi.) I żeby podnieść natężenie dźwięku muszę oczywiście nacisnąć "tak". Rozumiem samą ideę oraz to, że europosłowie chcieli w ten sposób chronić uszy głupich dzieci oraz nerwy użytkowników komunikacji miejskiej, którzy mają nieprzyjemność znajdować się obok osoby zbyt głośno słuchającej muzyki. Z drugiej jednak strony nie podoba mi się to, że Unia wbrew mojej woli ingeruje w moje życie. Bo to moje uszy. I mój odtwarzacz mp3, który kupiłam po to, by słuchać na nim muzyki tak, jak mi się podoba. Gdybym korzystała z odtwarzacza podarowanego mi przez Unię - wtedy OK, nie ma sprawy - mogliby wprowadzić na nim tyle ograniczeń, ile by się im podobało. Inaczej to jest zupełnie nie fair. Zwłaszcza, że całość przekreśla główny powód, dla którego wolę słuchać muzyki na odtwarzaczu, a nie komórce - żeby wyłączyć komunikat muszę bowiem wyciągnąć odtwarzacz z kieszeni, zerknąć na jego ekran i wybrać odpowiednią opcję.

Zrozumiałabym jeszcze, gdyby komunikat a) dało się permanentnie wyłączyć, b) pojawiał się jednorazowo przy każdym włączeniu urządzenia. Niestety jest tak, że wyskakuje on na każdym razem, gdy natężenie dźwięku zmienia się z ośmiu na dziewięć. I tu pojawia się drugi, jeszcze większy dla mnie problem. Mianowicie ja prawie zawsze słucham muzyki na tej granicy dźwięku. Jeden utwór jest za cichy - trzeba pogłośnić na dziewięć. Następny za głośny - zmniejszam dźwięk do ośmiu. Wyszłam na ruchliwą i pełną hałasu ulicę - pyk, dziewięć. A teraz idę przez cichy park - pora zmniejszyć głośność na osiem. To prowadzi więc do tego, że feralny komunikat wyskakuje mi niemal co chwilę.

Jaki jest więc efekt? Czy słucham teraz muzyki ciszej, by nie przekraczać magicznej liczby osiem na wskaźniku. Nie, wręcz przeciwnie! Wolę posłuchać niektórych piosenek głośniej, by nie schodzić w natężeniu dźwięku poniżej dziewięciu. A czy to jest dobre dla mojego słuchu? Raczej wątpię. Dziękuję ci więc Unio Europejska za to, że doprowadziłaś do takiej sytuacji. Od dziś masz jednego eurosceptyka więcej.


Sylwester niespodziewany

Nie chodzi o to, że nie spodziewałam się samego Sylwestra, ale tego w jakim towarzystwie go spędzę. Jeszcze 30-go grudnia myślałam, że czeka mnie solowa impreza. I choć na co dzień samotność mi nie przeszkadza, to jednak spędzanie ostatniego dnia w roku w pojedynkę zawsze mocno dawało w kość mojej psychice. I byłam święcie przekonana, że 2013 pożegnam w najlepszym wypadku użalając się nad sobą, a w najgorszym - wypisując te żale na blogu.

Ale kiedy wsiadłam do autobusu, który miał mnie przewieść z Zakopanego do mojej krakowskiej samotni, spotkałam dwie koleżanki ze szkoły, z Kenara. Koleżanki, w znaczeniu angielskiego colleague, czyli osoby, które w szkole widziałam na co dzień, ale do których jednocześnie zawsze miałam zupełnie neutralny stosunek. I o których nigdy bym nie pomyślała, że spędzę z nimi Sylwestra. To naprawdę zabawne, że gdy spotyka się takich ludzi po ośmiu latach, to wydają się oni nagle niezwykle interesujący. I znajduje się z nimi tysiące tematów do rozmów, choć wcześniej nie miało się ani jednego.

Dwie godziny w autobusie minęły mi więc na miłej i żywiołowej dyskusji z Karoliną i Kingą. A gdy padło stwierdzenie i jednoczesne pytanie: „będziemy spędzać Sylwestra u Wioli (czyli kolejnej koleżanki z Kenara), może wpadałabyś do nas na imprezę?” - oczywiście, że odpowiedziałam „tak, przyjdę!”


To nie była idealna impreza. Towarzystwo narzuciło stanowczo za szybkie tempo picia, muzyka zupełnie mi nie odpowiadała, a krakowskie fajerwerki nigdy nie sięgają nawet do pięt tym, które można oglądać w Zakopanem. Ale kij z tym - bo bawiłam się naprawdę wspaniale.

Sama nie wiem, co jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Czy to, że gdy myślałam, że wszystko stracone, nagle okazało się, że wcale tak nie jest. Czy może fakt, że rękę wyciągnęły do mnie osoby, po których nigdy bym się tego nie spodziewała. A może to, że nagle znalazłam wspólny język z ludźmi, z którymi wcześniej nie potrafiłam się dogadać?

Chyba wszystko to naraz, razem wzięte.


Nazwijcie to sobie, jak chcecie. Łutem szczęścia, karmą, Bożą opatrznością. To nie ma znaczenia. Liczy się to, że coś takiego mi się przydarzyło i pozwoliło rozpocząć nowy rok z uśmiechem na ustach (późniejszego, porannego kaca pomińmy, ok?).

I choć wiem, że może już trochę za późno na życzenia noworoczne, to jednak życzę wam, by do was także szczęście uśmiechało się czasem tak, jak do mnie w dzień przed Sylwestrem.


A weny wciąż brak...

Miałam zakończyć optymistycznie, wpisem o Sylwestrze, ale tak się nie stanie. Bo widzicie - pisanie tego wpisu zajęło mi ponad dwa tygodnie. Czyli cholernie dużo czasu. Myślałam, że gdy już przysiądę do klawiatury, to jakoś się rozkręcę, ale nic z tego. Nie rozumiem dlaczego i bardzo mnie to martwi, ale pisanie przychodzi mi po prostu strasznie ciężko.

Nie myślcie sobie, że chcę w ten sposób, jakoś między wierszami przekazać, że jest mi smutno, bo nikt nie czyta mojego bloga, więc nie będę dalej pisać, bo nie mam dla kogo. Wręcz przeciwnie, wasza obecna aktywność czytelniczo-komentatorska (lub prędzej - brak tej aktywności) bardzo mi odpowiada. Bo każdy komentarz zawsze wprawia mnie w zakłopotanie: „nie odpisywać, czy odpisywać, ale jeśli tak - to co?”


Nie jest też tak, zamykam bloga. Tylko stwierdziłam, że skoro brakuje mi weny, to nie będę się katować i zmuszać to tworzenia nowych wpisów, bo przecież nie o to w tym wszystkim chodzi. Chcę po prostu odłożyć na chwilę pisanie, w nadziei, że wena zapadła w sen zimowy i wróci na wiosnę (bo mam nadzieję, że wróci... musi wrócić!)

Na pewno w najbliższym czasie pojawi się jeszcze jeden wpis, bo jest pewna ważna rzecz, o której chcę wam powiedzieć. Nieco więcej postów prawdopodobnie znajdziecie na Dyrdymałach Filmowo-Serialowych, bo tam nawet, jak nie ma weny, to zawsze znajdzie się jakaś produkcja, o której można coś napisać (choć ostatnio na DFS też nie pojawiło się nic nowego). Natomiast jeśli chodzi o tego bloga - proszę okażcie cierpliwość, nie wyrzucajcie mnie ze swojego czytnika RSS. I'll be back. Ale póki co muszę wziąć sobie wolne i poczekać na nowe natchnienie.

3 komentarze:

  1. Też miewam hiatusy czyli "wolne" od pisania bo brak weny. Już do tych okresów przywykłam, wtapiam się wtedy w tłum, jestem obserwatorem, filozofuję w czterech ścianach kibelka, czytam, czytam, czytam innych, i zbieram się na nowo. Potem nagle idziesz ulicą i temat sam wpada na ciebie ze zdwojoną siłą. Wtedy aż klawiaturą trzęsiesz tak szybko piszesz. I ta satysfakcja, nawet gdy nikt nie skomentuje, chociaz wiadomo, że choć na sekunde serduszko drgnie, gdy 1 reply się pojawi na stronce.

    Pozdrowienia :)

    Sis

    OdpowiedzUsuń
  2. Czasem z łutem nadziei coś zapodaję rodzicom do obejrzenia na telewizorze. Moją ostatnią karą w święta było słuchanie lepszego od dodatku na dvd godzinnego komentarza ojca-wieloletniego astronauty o idiotyzmach w porażkowej Grawitacji.

    OdpowiedzUsuń
  3. Sis, dzięki za słowa otuchy.
    Gawith - dlaczego nigdy wcześniej nie pochwaliłeś się, że masz tatę-astronautę. Wstydź się. :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...