i inne głupoty

wtorek, 11 grudnia 2012

Czytadła: Christopher Paolini - Eragon

Porzućmy na chwilę Windowsa 8 i zajmijmy się ciekawszymi sprawami.

Jest na blogu temat o audiobookach, ale do dziś brakowało tutaj działu o tradycyjnych książkach. Takich, które trzeba po prostu, na własne oczy przeczytać. Pora więc uzupełnić tę lukę. Zacznę od recenzji dzieła niezbyt wiekopomnego. Ale z racji tego, że przebrnięcie przez wszystkie karty tej czterotomowej powieści zajęło mi naprawdę sporo czasu i kosztowało mnie dużo wysiłku, po prostu muszę podzielić się z wami moimi przemyśleniami na temat Eragona oraz pozostałych tomów cyklu Dziedzictwo autorstwa Christophera Paoliniego.


Może to zabrzmi wrednie, ale książki Paoliniego powinny być obowiązkową lekturą dla każdego początkującego pisarza, który chce się dowiedzieć, jak nie powinno się pisać. Serio! Czytanie Dziedzictwa było dla mnie drogą przez mękę, którą przeszłam tylko dlatego, bo chciałam się dowiedzieć, jakie błędy jeszcze popełni pan autor i jakich ja, Hołka-grafomanka, powinnam się w przyszłości, pisząc swoje wypociny, wystrzegać.

Przy czym, żeby być fair, muszę napisać, że pierwszy tom powieści był naprawdę niezły. Nie była to może Fantastyka przez duże „F”, ale całość czytało się dość dobrze. Tak dobrze, że - niestety - zdecydowałam się sięgnąć po drugą część książki... Ale o tym za chwilę.

Wracając do krótkiej listy pochwał - brawa Paoliniemu należą się także za to, że w trakcie czterech tomów udało mu się w niezwykle ciekawy sposób przedstawić kulturę krasnoludów: ich tradycję, wierzenia i tak dalej. Dzięki temu, w książkowym uniwersum, postaci te przestały być jedynie niskimi, brodatymi górnikami, którzy w wolnych chwilach lubią groźnie wymachiwać toporem. Podobnie sprawa miała się z ugralami (czyli taką tutejszą wersją orków), którzy początkowo byli jedynie stworkami od brudnej roboty, ale z czasem czytelnik poznał ich także od drugiej strony: jako nieustraszonych wojowników, których odwaga zasługiwała nie tylko na podziw, ale wręcz szacunek.

Podobał mi się także sposób, w jaki w świecie Eragona działała magia. Owszem, nie obyło się bez czarów pełnych iskier oraz fajerwerków. Ale dużo częściej w grę wchodziły pojedynki myślowe. Wygrywał ten czarodziej, który pierwszy wdarł się do umysłu przeciwnika. I tu za przykład niech posłuży scena z książki, podczas której miał miejsce taki pojedynek. Dwóch magów stało naprzeciw siebie nieruchomo, żaden z nich nie wypowiedział żadnego zaklęcia, nie rzucił w przeciwnika kulą ognia, ani nic z tych rzeczy. A mimo to obydwaj walczyli ze sobą. Na śmierć i życie.

Czy coś jeszcze się Paoliniemu udało? Moim zdaniem niestety nie. Przejdźmy więc do rzeczy, które sprawiły, że lektura Dziedzictwa była dla mnie - brutalnie rzecz ujmując - torturą. Przy czym z góry zastrzegam, że lista zarzutów, które za chwilę przeczytacie, jest wynikiem moich subiektywnych odczuć. Możecie się z moją opinią zupełnie nie zgadzać i macie do tego całkowite prawo.


Zacznijmy od tego, że fabuła Dziedzictwa spokojnie zmieściłaby się w trzech tomach. Wystarczyłoby wyrzucić z treści kilka rozdziałów, podczas których naprawdę nie działo się nic, poza tym, że bohaterowie przemieszczali się z punktu A do punktu B i po drodze podziwiali widoki albo zmagali z nienajlepszą pogodą. To samo tyczy się z resztą innych opisów.

Dla przykładu, w ostatnim tomie moja cierpliwość została wystawiona na naprawdę dużą próbę, gdy jedna z bohaterek została porwana, a następnie była torturowana. A ja przez kilka rozdziałów musiałam czytać o przeżyciach i przemyśleniach biednej niewiasty w chwilach, gdy nikt jej nie dręczył. O tym jak wyglądała cela, w której dziewucha była zamknięta, o wzorach, w jakie układały się pęknięcia na suficie i tak dalej (przy czym nie twierdzę, że gdyby opisy te zostały zastąpione krwawymi detalami dotyczącymi samych tortur, byłabym bardziej szczęśliwa). I to wszystko przez - podkreślam - KILKA rozdziałów. I na dodatek w sytuacji, w której wiedziałam, że pozostali bohaterowie szykują się do finałowej bitwy i jedyne, co mnie interesowało to jaki będzie wynik tego końcowego pojedynku.

Co się zaś tyczy wspomnianej bitwy, to wcale nie była ona końcem moich czytelniczych tortur. Bo Paolini zafundował mi po niej jeszcze kilka nudnych rozdziałów opisujących, jak po wojnie rozwiązane zostały kwestie prawno-administracyjne dotyczące nowego podziału królestwa oraz innych rzeczy, które tak naprawdę kij mnie obchodziły. A wszystko chyba tylko po to, by utwierdzić mnie w przekonaniu, że autor Dziedzictwa jest grafomanem, w najgorszym możliwym tego słowa znaczeniu.


Ale nawet przez najnudniejsze strony mogłabym przebrnąć z przyjemnością, gdyby towarzyszyli mi interesujący bohaterowie. Niestety Paoliniemu nie udało się wykreować w ciekawy sposób żadnej z głównych postaci. Bo choć owszem, Eragon i Saphira nie byli zupełnie kiepsko opisani, to jednak brakowało im „tego czegoś”, jakiegoś magnetyzmu, który posiadali chociażby tolkienowscy członkowie Drużyny Pierścienia albo niemal każda postać, ze Świata Dysku Pratchetta.

Jeszcze większy problem polegał na tym, że gdy już Paoliniemu udało się wykreować jakiegoś w miarę sensownie prezentującego się bohatera, to albo spychał go na dalszy plan (jak to miało miejsce choćby w przypadku zielarki Angeli), albo co gorsza - uśmiercał (jak Broma, który był chyba moją ulubioną postacią w całej książce, ale co z tego, skoro biedaczek został zabity w połowie pierwszego tomu!). Inna sprawa, że pewne postaci ewoluowały w sposób zupełnie bezsensowny (jak król Orrin, który początkowo zdawał się być dość sympatycznym, szalonym naukowcem, a pod koniec jego rola ograniczyła się do bycia wrzodem na tyłku pozostałych bohaterów).

No i jeszcze Galbatorix, czyli zły król, z którym walczył Eragon. Koleś, niczym rekin ze Szczęk był tajemnicą przez równe trzy i pół tomu. Ale gdy już się pojawił, okazał się być kolejnym rozczarowaniem. W tym wypadku Paolini miał świetny pomysł - sprawił bowiem, że w pierwszej chwili zły król nie wydawał się wcale być zły. Ale zamiast próbować przez dłuższy czas mamić głównych bohaterów czułymi słówkami, próbować ich przekabacić na swoją stronę i tak dalej, Galbatorix bardzo szybko się wściekł i pokazał swoje prawdziwe oblicze. Czyli oblicze złego króla, któremu należy się śmierć z ręki głównego bohatera i nic poza tym.


Jak już pewnie zauważyliście, fabuła Eragona nie należy do najoryginalniejszych. Zwykły chłopak ze wsi znajduje magiczny przedmiot (którym w tym wypadku jest smocze jajo), dzięki któremu przeistacza się we wspaniałego bohatera i pokonuje złego króla. To jednak byłam w stanie Paoliniemu wybaczyć. Wszak wszystkie historie zostały już opowiedziane, a obecne dzieła są tylko nowymi wariacjami na temat starożytnych mitów i legend. Ale w przypadku Dziedzictwa przestałam być wyrozumiała, gdy w serii zaczęły się pojawiać ewidentne nawiązania do Gwiezdnych Wojen. A Paolini nie dość, że wyposażył głównego bohatera w coś w rodzaju świetlnego miecza, to na dodatek skorzystał z motywu „I am your father, Luke”.

Tak wiem, powiecie teraz, że się czepiam. Że Gwiezdne Wojny także czerpią z różnych mitologii, i że w rzeczywistości Paolini mógł sięgnąć tak naprawdę do źródeł, a nie dzieła Lucasa. Ale jak dla mnie wyglądało to po prostu na brak innych, ciekawszych pomysłów i pójście na skróty... A może naprawdę się czepiam?


Miejscami pewne wydarzenia w książce następowały po sobie dość niekonsekwentnie. Przykładowo przez cały jeden, długi tom Eragon był zagorzałym wegetarianinem, gdyż dowiedział się, że zwierzątka cierpią, gdy się je zabija. To bycie jaroszem, jak się zdawało, był naprawdę istotny element książki, uwierzcie mi. I główny bohater przeżywał straszliwe katusze, gdy w wyniku braku zieleniny był zmuszony pożywić się tym, co upolował. Ale jakieś dwa tomy dalej Eragon z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu o swoim wegetarianizmie zupełnie zapomniał i jakby nigdy nic kilkakrotnie zażerał się dobrze wypieczoną wołowiną.

A to tylko jeden z wielu wątków, którym Paolini początkowo poświęcał naprawdę dużo uwagi, a później albo o nich zapominał, albo podobnie, jak w przypadku opisanym powyżej - sprawiał, że stawały się one zupełnie nieistotne.


I na koniec parę kwestii naprawdę podpadających pod czepianie się, czyli takich, które mnie irytowały, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że innym mogłyby akurat przypaść do gustu.

Po pierwsze - języki obce. Wiem, że można spotkać ludzi, którzy nauczyli się języka kosmitów z Avatara i pewnie będzie równie duże grono osób, które na forach fanów Eragona toczą ze sobą dyskusje w wykreowanych przez Paoliniego językach elfów bądź krasnoludów. Ale ja nie lubię, wręcz nie znoszę, odrywać się od czytania tylko po to, by zerknąć do umieszczonego na końcu książki słowniczka i sprawdzać, co oznaczał zwrot, który właśnie wypowiedział przedstawiciel którejś z magicznych ras.

Poza tym prawdziwe imiona bohaterów. Przez cztery tomy strasznie dużo się o tym mówiło, ale gdy już w końcu Eragon i spółka poznali te imiona, Paolini nie napisał, jak one brzmią. Kiepsko.

A po trzecie - wątek romantyczny. Rozumiem tragizm zaistniałej sytuacji: on, szesnastoletni chłopiec, zakochany prawie bez wzajemności w ponad stu letniej elfce. Ale rany, to było drętwe bardziej niż miłosne uniesienia wampirów ze Zmierzchu! I samo zakończenie. Rozumiem, że happy end byłby w takiej sytuacji zbyt słodkim rozwiązaniem. Ale z drugiej strony to, co wymyślił Paolini także nie należało do najlepszych zakończeń. Nie licząc już tego, że w ewidentny sposób nawiązywało ono do finału Władcy Pierścieni.


Powiecie być może, że marudzić, to każdy potrafi. Że jak jestem taka mądra, to powinnam sama spróbować napisać coś lepszego.

Ale w rzeczywistości wcale nie jest mi łatwo krytykować dzieło Paoliniego. Bo na początku naprawdę polubiłam Eragona i bardzo mocno kibicowałam zarówno jemu, jak i jego autorowi. I strasznie bolało mnie, gdy odkryłam, że kolejne tomy nie są już tak dobre, jak pierwsza część powieści. Piszę więc o tym wszystkim, o potknięciach Paoliniego nie po to, by wyładować tutaj swoją złość z powodu czasu zmarnowanego na lekturze jego książek. Tylko ponieważ zawsze najlepiej uczyć się na błędach, nawet tych cudzych. A, jak już wspomniałam Dziedzictwo powinien przeczytać każdy, kto chce się dowiedzieć, jak nie powinno się pisać książek fantasy (nie tylko takich).


Źródła okładek: nexto.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...