i inne głupoty

wtorek, 26 listopada 2013

Prawo i Piraci: Stałe łącze (i pewna wtyczka do przeglądarki) sprawiły, że stałam się lepszym internautą (i człowiekiem?)

Przez sześć lat studiów byłam użytkowniczką internetu dostarczanego przez jednego z operatorów komórkowych. A tam, jak wiadomo, istniał limit transferu. I jeszcze drań lubił się czasem rozłączyć (zazwyczaj, zgodnie z prawem Murphy'ego - wtedy, gdy coś pobrało się w 99 procentach). Dlatego też często przynosiłam internet do domu na pendrive'ach - no wiecie, podpinałam je do innych komputerów z lepszym łączem i za ich pomocą zapisywałam na pamięci flash różne dobrodziejstwa sieci.

Kiedy więc nieco ponad pół roku temu przesiadłam się na tradycyjny internet, czyli taki dostarczany za pomocą kabla, rodzina i znajomi żartowali: „hoho, Hołka, teraz będziesz pewnie ściągać tak dużo rzeczy, że lada moment zajeździsz router na amen”. Ale czas minął, router póki co ma się dobrze, a ja nie pobrałam na dysk komputera połowy zawartości sieci. Odkryłam bowiem, że z internetu można korzystać w inny, znacznie lepszy i jednocześnie bardziej legalny sposób.


Koniec z kolekcjonowaniem seriali

Problem z korzystaniem z internetu mobilnego polegał w moim przypadku między innymi na tym, że szkoda było mi usuwać tego, co już ściągnęłam z sieci. Bo a nuż się kiedyś przyda, człowiek będzie chciał do tego wrócić albo pokazać znajomym. A jak się wyrzuci, to potem będzie trzeba pobierać jeszcze raz i znów zużywać transfer. W szafie rosła więc sterta płyt z wypalonymi w środku skarbami z sieci. Sporadycznie naprawdę po którąś z tych rzeczy sięgałam ponownie lub też pożyczałam swoją kolekcję innym. Zazwyczaj jednak płyty po prostu zbierały kurz i nie było z nich żadnego pożytku.

Tymczasem od momentu, w którym zyskałam dostęp do internetu stacjonarnego, ściąganie filmów i odcinków seriali ograniczyłam prawie do zera. Bo po co, skoro wszystko można obejrzeć w streamingu, bez zacinania, w całkiem niezłej jakości. Z doświadczenia wiem, że większości z tych rzeczy i tak nie będzie mi się chciało oglądać po raz drugi, więc po co je piracić?

Ale to nie wszystko. Odkryłam Mediahint - wtyczkę do przeglądarki, która sprawia, że przez zagraniczne serwisy internetowe przestałam być postrzegana, jak użytkowniczka internetu drugiej kategorii. Dzięki temu zyskałam dostęp między innymi do stron BBCABC, na których najnowsze odcinki emitowanych przez te stacje seriali mogę oglądać (prawie) całkowicie legalnie.

O wspaniałości tego rozwiązania naprawdę dobrze przekonałam się ostatnio, przy okazji pięćdziesiątej rocznicy istnienia Doctora Who. BBC w związku z jubileuszem wypuściło masę naprawdę wspaniałych materiałów wideo. I wszystko to mogłam obejrzeć już w chwili emisji, bez czekania, aż ktoś łaskawie wrzuci spiraconą wersję filmu na YouTube lub do sieci torrnet.

Niestety Mediahint nie zawsze działa do końca dobrze i czasem się psuje. Dlatego nie zamierzam póki co wykupywać abonamentu w Netflixie lub innym podobnym serwisie. Ale gdyby taki dostawca treści zaczął działać na polskim rynku lub też gdyby w naszym kraju pojawił się inna podobna strona, która oferowałaby mi treści, które mnie interesują legalnie i w dobrej cenie - to stałabym się ich stałym i wiernym użytkownikiem.


Radio i mp3 to przeżytek

Z piosenkami jest trochę tak, jak z ciuchami: cała szafa pełna ubrań, ale jak przyjdzie co do czego, nie wiadomo, co na siebie włożyć. A na dysku ma się niezliczoną ilość albumów muzycznych, ale żadnego z nich nie chce się akurat słuchać.

Za sprawą Mediahint postanowiłam zerknąć na radio Pandora. Nie rozumiałam, czemu ludzie tak bardzo zachwycają się tym serwisem. Myślałam, że będzie to coś w stylu RMF.on lub innych jemu podobnych. Myliłam się jak nigdy wcześniej. Inne radia internetowe, podobnie jak ich tradycyjne odpowiedniki, grają bowiem to samo. To znaczy - bez względu na to, na ilu komputerach nie puściłoby się danej radiostacji - wszędzie usłyszymy ten sam utwór. W przypadku Pandory specjalny algorytm analizuje nasz gust muzyczny (na podstawie naszych kliknięć dotyczących tego, które utwory nam się podobają, a które nie) i serwuje piosenki dostosowane indywidualnie do nas. Co więcej, zawsze możemy zatrzymać odtwarzanie danego utworu lub też zrezygnować ze słuchania aktualnie odtwarzanej piosenki. Dzięki temu prawdopodobieństwo usłyszenia dwóch Pandor, które grają jednocześnie to samo, jest bardzo niewielkie.

Zakochałam się wiec w Pandorze od pierwszego usłyszenia. Nie tylko z powodu tego, że za jej pomocą odkryłam radio na nowo. Ale także, ponieważ serwis pomógł mi poszerzyć moje muzyczne horyzonty, przedstawiając wykonawców, których nie znałam lub też po których twórczość nie chciałam sięgać, a którzy okazali się grać dokładnie taką muzykę, jaką lubię.

Mało tego, można zapytać Pandory dlaczego gra akurat taki, a nie inny utwór muzyczny. A wtedy otrzymamy odpowiedź typu: „Based on what you've told us so far, we're playing this track because it features hard rock roots, a subtle use of vocal harmony, mixed minor & major key tonality, a vocal-centric aesthetic and mixed acoustic and electric instrumentation.” Po przeczytaniu czegoś takiego człowiek od razu myśli „wow, ale ja mam wspaniały gust muzyczny!”

Tak wiem, istnieją rozwiązania podobne do Pandory, które na dodatek są dostępne w naszym kraju w stu procentach, bez kombinowania i instalowania specjalnych wtyczek. Ale Pandora skradła moje serce i po prostu nie potrafię z niej zrezygnować.


A co, jeśli jakiś utwór lub album spodoba mi się tak bardzo, że chciałabym go słuchać non-stop? Czy wtedy wracam do pirackich źródeł? Nie, bo z racji tego, że nie muszę już przejmować się transferem i szybkością internetu, znacznie wygodniej jest mi skorzystać z muzyki, którą mogę znaleźć na YouTube.


Co z tym pendrivem teraz zrobić?

Zanim przesiadłam się na internet stacjonarny, nie rozumiałam idei przechowywania plików w chmurze. Mam tracić transfer na wrzucanie czegoś do sieci, a potem na ściąganie tego z powrotem na dysk? Bez sensu. Jeśli więc chciałam przenieść coś z jednego komputera na drugi - używałam w tym celu pendrive'ów.

Podchodziłam nieufnie nawet do edycji dokumentów w trybie online. Bo choć nie obciążało to zbytnio mojego transferu, to zawsze bałam się, że połączenie internetowe może się przerwać i już nie wrócić (a takie sytuacje czasem też się zdarzały), a ja wtedy stracę dostęp do tego, co stworzyłam.

W obecnej chwili mój pendrive kurzy się w szafie. Po co mi on, skoro korzystam z dysków w chmurze? To samo tyczy się edycji dokumentów - choć posiadam legalną wersję MS Office, to po ostatniej reinstalacji systemu nawet jej nie instalowałam, bo nie czułam takiej potrzeby. Wolę stworzyć dokument w sieci. Napisać go w domu, potem przejrzeć i przeredagować podczas przerwy w pracy, a na końcu wydrukować w punkcie ksero na uczelni - a wszystko to za pośrednictwem przeglądarki internetowej.



Jak więc widzicie, posiadanie stałego łącza, wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nie spowodowało, że zaczęłam piracić więcej, tylko wręcz odwrotnie - znacznie mniej. Filmy, seriale, muzyka i programy do edycji dokumentów - podane w atrakcyjnej i łatwej w obsłudze internetowej formie sprawiają, że rezygnuje się z nielegalnych rozwiązań. Natomiast pendrive, choć nie waży dużo, to jednak zawsze jest jedną rzeczą więcej, o której trzeba pamiętać. I o której można zapomnieć, gdy zacznie się korzystać z przechowywania plików w chmurze.

Owszem, zdaję sobie sprawę z tego, że stałe łącze jednocześnie bardziej uzależniło mnie od korzystania z internetu. Bo jeśli stracę dostęp do sieci, nie będę miała czego słuchać i oglądać. Ale przecież na bardzo podobnej zasadzie jestem uzależniona od energii elektrycznej. Tej też może czasem zabraknąć. I znam te wszystkie apokaliptyczne wizje, w których wszystko to szlag trafia, a na świecie zapada ciemność i zaczyna panować chaos. Ale ludzie podobne obawy mieli chyba od zawsze. „A co jeśli stanie się to, a tamto przestanie działać?” Jednak nic takiego nie miało do tej pory miejsca i wątpię, by nastąpiło w przyszłości.

Dlatego dalej będę ograniczać ściąganie plików na dysk, na rzecz korzystania z ich internetowych form. I was zachęcam do tego samego. Chociażby ze względu na to, że dzięki temu możemy zmienić pirackie źródła dostępu do kultury, na takie stuprocentowo legalne.


PS. Jeśli korzystacie z czytnika RSS, pewnie zauważyliście, że opublikowałam ten tekst w niegotowej formie, a potem zniknął on z sieci. Sorki za zamieszanie, ale Blogger zrobił mi psikus i nie wiem czemu opublikował tekst, gdy podczas pisania wcisnęłam niewinny klawisz ENTER. :(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...