Po udanym przejęciu władzy nad balkonem stwierdziłam, że należy spożytkować to miejsce tak, jak robią to pozostali mieszkańcy blokowiska. Czyli kupić długie doniczki i zasadzić w nich jakieś kwiatki. To znaczy mama i siostra doradzały mi kwiatki. Ale ja myślę bardziej pragmatycznie. Bo co to za radość z podlewania bratków, które poza walorami estetycznymi nie mają żadnych innych właściwości? Dużo większa frajda jest wtedy, gdy w doniczce zasadzi się coś, co będzie można zjeść, gdy już urośnie.
Za zabawę w ogrodnika zabrałam się dość późno, bo pod koniec sierpnia. Początkowo miałam dość ambitne plany: mini-marchewki, mini-pomidory i mini-rzodkiewki (ze względu na to, że całość miała rosnąć w doniczkach, na standardowe rozmiary nie mogłam sobie pozwolić). Po tygodniu okazało się jednak, że marchew i pomidor wykazują dość dużą opieszałość, wręcz zerowe zainteresowanie zakiełkowaniem i rośnięciem. Zmieniłam więc nieco moje plany ogrodnicze, przekopałam „grządki” i całą ziemię, którą miałam oddałam do dyspozycji rzodkiewce, która zdążyła już wypuścić całkiem sporo liści.
Jakiś czas później, ku mojemu zdziwieniu okazało się, że gołębie nie są jedynymi szkodnikami zamieszkującymi mój balkon. Liście rzodkiewki zaczęły być podgryzane przez mniejsze od przecinka, czarne robaczki. Siostra bez problemu zidentyfikowała, co to za diabelstwo, ja niestety nie zapamiętałam jego nazwy. Ela poleciła mi też jak walczyć z tymi mini-potworkami, ale jej porady niezbyt pomogły.
Rozpoczął się więc wyścig z czasem: rzodkiew musiała wyrosnąć zanim jej liście zostaną pożarte przez intruzów.
Dziś nadszedł czas zbiorów. Okazało się, że postawiłam na dobrą kartę... to znaczy - na dobre warzywo. I choć nie wszystko wyrosło w stu procentach, to jednak jak na moją pierwszą, balkonową hodowlę, wynik jest dość zadowalający. Z resztą, zobaczcie sami:
A co najważniejsze: rzodkiewki smakują znakomicie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz