i inne głupoty

wtorek, 3 września 2013

Głupie Dyrdymalenie:
Pięć rzeczy, których nigdy mieć nie będę

Natchnienie, to taka dziwna bestia, która dopada człowieka znienacka i pod najbardziej niespodziewaną postacią. Dziś moją muzą okazała się być czytelniczka, która szła przede mną bibliotecznym korytarzem, gdy wychodziłam z pracy. Dziewczyna miała na nogach oficerki (a także spodnie, ale mniejsza o to) i kiedy zobaczyłam te buty pomyślałam, że ja nigdy takich mieć nie będę.

Ta jedna, krótka myśl spowodowała, że przez całą drogę do domu zastanawiałam się, czy istnieją jakieś inne rzeczy, które chciałbym mieć, a których posiadać nie mogę lub też nigdy nie będę. Myślałam, że uda mi się ułożyć listę składającą się z dziesięciu lub więcej przedmiotów. Tymczasem takich rzeczy udało mi się znaleźć tylko pięć i musiałam się naprawdę długo myśleć, by tą piątkę zebrać (hmm, czy to oznacza, że jestem dość spełnionym człowiekiem?).

Nie chodzi tu jednak o rzeczy, które są poza zasięgiem każdego, przeciętnego człowieka (takie, jak na przykład lot w kosmos) lub o takie, które w przyszłości, hipotetycznie byłyby możliwe (jak lot w kosmos). W grę wchodzą rzeczy jak najbardziej powszechne.

Przy czym słowa „rzeczy” nie używam tutaj w znaczeniu „przedmioty”, tylko w pojęciu bardziej ogólnym, czasem nawet zupełnie „nierzeczowym”.


Oficerki lub inne wysokie buty

Już wyjaśniam, o co chodzi z tymi przeklętymi oficerkami. Uważam, że w filmach lub serialach kobiety w oficerkach lub wysokich butach (pisząc „wysokie” mam na myśli to, że kończą się one bliżej kolan, niż kostkek, a nie, że są na wysokim obcasie) wyglądają super. Ten element stroju dodaje im pewnej, bo ja wiem - chyba majestatyczności. I dla przykładu - jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało - nie mogłam oderwać wzroku od butów głównej bohaterki serialu Kroniki Sary Connor.

Dlatego też pewnego dnia pomyślałam sobie, że ja też chcę wyglądać majestatycznie i taki typ obuwia posiadać. Oczywiście zupełnie nie brałam pod uwagę tego, że filmowe aktorki są ode mnie dużo wyższe i na siłowni godzinami modelują swoją sylwetkę. Na ziemię próbowała sprowadzić mnie siostra mówiąc, że takie buty optycznie obniżą mnie i poszerzą. Ale wiecie, jestem uparta.

Ostatecznie zrozumiałam, że wysokie buty nie są dla mnie stworzone, gdy odkryłam, że prawie żadnych nie mogę wcisnąć na moje szerokie łydki. A reszta okazała się być straszliwie niewygodna.

Oficerki są więc czymś, czego niestety nigdy posiadać nie będę. Pozostaje mi więc wciąż podziwiać ten rodzaj obuwia na nogach filmowych bohaterek oraz u mijających mnie na ulicy dziewczyn, które natura obdarzyła szczuplejszymi nogami i bardziej wydłużoną, pasującą do oficerek, sylwetką.

A skoro już o rodzeństwie mowa...


Brat

Tutaj znów należy się najpierw pewne wyjaśnienie. Moi rodzice teoretycznie byliby w stanie zafundować mi jeszcze jakieś rodzeństwo. Mam tutaj jednak na myśli takiego brata, który byłby ode mnie o kilka lat młodszy lub starszy i wspólnie z którym bym się wychowywała. Dodatkowo, o tym bracie to pomyślałam teraz, zastanawiając się nad tym postem. Wcześniej nigdy nie chodziłam za rodzicami i nie mówiłam im, że chciałabym mieć braciszka. Nie uważam też, że z powodu braku brata moje dzieciństwo było w jakiś sposób wybrakowane lub też, że w obecnej chwili moje życie jest z tego powodu gorsze i mniej wartościowe.

Poza tym moja wizja posiadania brata znów odnosi się do tego, co widziałam w telewizji. Czyli pisząc „brat” mam tutaj na myśli kogoś, kto byłby dla mnie najlepszym kumplem i jednocześnie najbardziej oddanym bodyguardem, który chroniłby mnie przed całym złem tego świata.

Choć teraz, gdy jeszcze raz ten problem przeanalizowałam, przypomniałam sobie, że moje koleżanki, które posiadają jednego lub kilku braci, zawsze opisywały ich jako największe nieszczęście, jakie się im w życiu przydarzyło. Więc może i dobrze, że posiadam tylko siostrę?


Kot

To zabawne, że niektórzy oceniają ludzi na podstawie tego, czy lubią oni koty, czy też nie. Ja do tych zwierzątek nic nie mam i chciałabym takiego futrzaka posiadać. Po pierwsze dlatego, bo w odróżnieni od psa, ten dzielnie znosiłby dziesięć godzin mojej codziennej nieobecności w domu. A po drugie, z opowieści jakie usłyszałam czy to od znajomych, czy to z internetu wynika, że koty to stworzenia niezwykle intrygujące, obdarzone bardzo interesującym charakterem, wręcz magiczne.

Ale niestety mam alergię na koty. Dłuższe przebywanie w jednym pokoju z tymi istotami wywołuje u mnie katar. Dlatego też - niestety - przygarnięcie takiego zwierzaka w moim przypadku zupełnie odpada. I choć wiem, że podobno istnieją odmiany kotów, które alergii nie wywołują, to jednak wolę nie ryzykować.


Motorynka

Moi rodzice, kiedy byłam dzieckiem, zawsze pozwalali mi na dość dużą swobodę w podejmowaniu różnych, życiowych decyzji. Pomagali też rozwijać niemal wszystkie moje zainteresowania, bez względu na to, jakie by nie były (a ponieważ, jak każde dziecko, co chwilę zmieniałam zdanie, często zdarzało się, że pół roku po tym, jak rodzice kupili muzyczny keyboard i zainwestowali w naukę mojej gry na pianinie, usłyszeli ode mnie, że jak dorosnę, już nie chcę być sławnym muzykiem, wolę zostać mistrzem świata w kung-fu). Niestety, tak samo światłe jak moi rodzice, nie było społeczeństwo w którym dorastałam oraz system edukacyjny, jaki wtedy panował (nie mam pojęcia, jak sprawy mają się teraz, ale mam nadzieję, że wiele zmieniło się na lepsze). Często słyszałam więc, że nie powinnam czegoś robić, bo to jest dobre dla chłopców, a nie dziewczyn.

Weźmy chociażby takie lekcje techniki - chłopcy wykonywali na nich rzeczy, które wydawały mi się (i wciąż wydają) mega interesujące - budki dla ptaków, mini układy elektroniczne i inne tym podobne rzeczy. Ja natomiast musiałam męczyć się czymś, co mnie w ogóle nie interesowało i nie sprawiało radości: szydełkowaniem lub robieniem kanapek (które później, niczym dobra żona, musiałam zanieść jako poczęstunek chłopakom, skandal!). Kto wie, może gdyby jakiś nauczyciel złamał wtedy zasady i pozwolił mi brać udział w zajęciach techniki dla chłopców, to dziś byłabym konstruktorem-wizjonerem, który upowszechniłby podróże kosmiczne? I co więcej: może gdzieś tam, wśród chłopców, był ktoś, kto nie cierpiał robienia budek dla ptaków i mini układów elektronicznych, ale za to chętnie by szydełkował albo zrobił kanapki.


Wracając jednak do motorynki - zawsze chciałam taką mieć. I już nawet nie pamiętam, czemu moje prośby o nią spełzły na niczym. Może znów zostałam zbyta stwierdzeniem, że to nie dla dziewczyn. Może rodziców po prostu nie było stać na coś takiego. A może wiedząc, że posiadanie roweru przypłaciłam czterema szwami, bali się, że jeżdżąc na motorynce mogłabym się zabić? W każdym razie motorynki nigdy nie miałam (teraz pewnie mogłabym sobie jakąś kupić, ale to nie miałoby sensu). Ale nie żałuję tego dlatego, że nie mogłam sobie w dzieciństwie na czymś takim jeździć. Powód jest nieco inny.

Po prostu motorynki miały to do siebie, że lubiły się często psuć. Każdy posiadacz takiego wehikułu, szpanował na ulicy więc także tym, że potrafił swoją motorynkę, bez względu na usterkę, zawsze naprawić. Gdybym więc też była posiadaczką motorynki, zapewne także posiadłabym pewną wiedzę z zakresu mechaniki oraz budowy silników (zwłaszcza, że mój tata, niczym MacGyver potrafił naprawiać tego typu rzeczy, więc miałabym się od kogo uczyć). Pomyślicie pewnie, że to śmieszne. Bo po co dziewczynie taka wiedza?

Odpowiem na to, że większość dziewczyn nie zna się także na naprawie rowerów (bo to wiedza przeznaczona przede wszystkim dla facetów). Ja potrafię wykonać tego typu naprawy. I wiecie ile razy mi się to w życiu przydało? Setki! Czy więc w dzisiejszych czasach, gdzie wielu facetów nie potrafi zmienić koła w samochodzie, bycie dziewczyną, która dzięki posiadaniu w młodości motorynki wie, jak działa silnik samochodu byłoby przydatne? Wydaje mi się, że jak najbardziej tak.


Umiejętność spontanicznego,
niczym nieskrępowanego bazgrolenia

Sześć lat spędzonych w szkole plastycznej uważam za jeden z najszczęśliwszych okresów w moim życiu. Z jednym zastrzeżeniem. Szkoły plastyczne sprawiają, że albo posiadane umiejętności artystyczne się rozwija, albo też całkowicie rezygnuje z ich używania. Ja niestety należałam do tej drugiej grupy uczniów - lubiłam rysować i malować od czasu, do czasu, gdy przyszła wena. Ale gdy musiałam zacząć robić to na zawołanie, kilka razy w tygodniu, po parę godzin - stało się to dla mnie największą możliwą torturą.

Dlatego też w obecnej chwili z prawdziwą zazdrością spoglądam na koleżanki lub kolegów ze studiów, którzy na wykładach, zamiast notować, radośnie bazgrolą w zeszytach jakieś obrazki. Dodatkowo podziwiam tego typu ludzi dlatego, bo ja nigdy nie potrafiłam spontanicznie czegoś narysować. Zawsze, gdy tylko siadałam z ołówkiem w ręku przed kartką papieru, miałam w głowię WIZJĘ, dokładnie wiedziałam, jak ma wyglądać to, co chcę narysować (co przy okazji było dodatkowym powodem, dla którego zrezygnowałam z tworzenia tego rodzaju sztuki - po prostu dzieła które stworzyłam, często były znacznie gorsze od wyobrażeń, które posiadałam i nie byłam w stanie tego znieść). Natomiast twórcy bazgrołów zdają się rysować rzeczy zupełnie przypadkowe i niezaplanowane. Esy-floresy, które potem, połączone kilkoma kreskami układają się we piękne ornamenty roślinne lub inne, wspaniałe, mniej lub bardziej abstrakcyjne malowidła. Ja czegoś takiego nie potrafię. I nigdy umieć nie będę, bo nie jest to coś, czego można się nauczyć.


Uff, koniec listy. A wy posiadacie jakieś rzeczy, które chcielibyście mieć, a nigdy nie będziecie? Jeśli tak, to nie wstydźcie się i napiszcie.

1 komentarz:

  1. Z wysokimi butami mam dokładnie to samo. Z kolei swobodne bazgrolenie pomogło mi przetrwać niejeden nudny wykład kiedy jeszcze studiowałam ;)
    K.L.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...