i inne głupoty

wtorek, 16 października 2012

Prawo i Piraci:
Piractwo usprawiedliwione

„Piractwo jest OK.” Nie, tak nie wolno mówić. Bez względu na wszystko. Z drugiej jednak strony stwierdzenie, że nielegalne ściąganie treści objętych autorskim prawem majątkowym z internetu jest złe, również nie jest do końca poprawne.

Niemalże od chwili, w której pojawił się internet, w znanej nam dziś formie, twórcy ubolewają nad tym, że przez złych piratów tracą dochody. I starają się z nimi walczyć zastraszając, karając, inwigilując, cenzurując i tak dalej. Ale te działania opierają się na próbach niszczenia skutków, a nie przyczyny piracenia. To tak, jakby - tu pozwolę sobie użyć jesiennej metafory - zakorkować komuś zakatarzony nos, zamiast podać mu lekarstwo.

Mój dzisiejszy wpis nie będzie odą ku chwale piractwa, ale próbą wskazania przyczyn, które powodują, że ludzie sięgają po nielegalne treści. Napiszę o rzeczach, które dla niektórych z was być może są banałami - ale, jak się zdaje nie są one tak oczywiste dla tych, którzy z piractwem walczą.

Wiem, że odkąd sprawa ACTA ucichła, mówienie o prawach autorskich wyszło z mody. Uważam jednak, że ten temat trzeba wałkować wciąż i do znudzenia. Bo tylko dzięki temu być może w końcu uda się komuś wbić do głowy, jak naprawdę powinna wyglądać „walka” z piratami.


źródło obrazka: wallpapersonweb


PO PIERWSZE: DYSTRYBUCJA

Moje ulubione pytanie, które wiele razy padło w trakcie kłótni o ACTA brzmiało: „Dlaczego nie chcecie naszych pieniędzy?!” I jak dla mnie wyraża on jedną z głównych przyczyn, z powodu których ludzie piracą.

Bo to nie jest tak, że internauci są źli i ich głównym, życiowym celem jest sprawienie, by twórcy zbankrutowali. Nie, większość z nich chętnie zapłaciłaby za treści, którymi jest zainteresowana. Ale albo nie ma ich gdzie kupić, albo też procedura zakupu jest tak skomplikowana, że dużo łatwiej i szybciej jest sięgnąć po piracką wersję.

W genialny sposób zostało to zilustrowane w komiksie o Panu Owsiance. Przy czym warto tutaj zauważyć, że Pan Owsianka mieszka w USA, gdzie ma dostęp do Netfixa, Amazonu, Hulu i innych podobnych serwisów, które w krajach takich, jak Polska są niedostępne. Co więc pozostaje nam, nadwiślanym serialowym maniakom, poza zdaniem się na łaskę telewizji? Torrent, tylko i wyłącznie.

Ale, żeby nie było: problem dystrybucji dotyczy nie tylko Amerykańskich seriali. Spójrzmy na nasz rodzimy rynek e-booków. Niby nie jest źle, branża ta rozwija się wyśmienicie i jest raczej przyjaźnie nastawiona do klientów (coraz więcej firm rezygnuje z niewygodnego zabezpieczenia DRM). Ale schody zaczynają się, gdy ktoś zapragnie przeczytać książkę wydaną więcej, niż kilka lat temu. Czemu? Bo niestety oficjalne i legalne księgarnie internetowe prawdopodobnie nie będą miały mu niczego do zaoferowania. I w takim wypadku z pomocą przyjdzie chomik, tudzież jakiś inny serwis, w którym nasz spragniony staroci czytelnik niemal na pewno znajdzie poszukiwane dzieło - często w świetnej jakości, w kilku różnych formatach do wyboru.


PO DRUGIE: JAKOŚĆ

Jeśli płacę, to wymagam. Prosta zasada, prawda? No niestety - znów okazuje się, że nie do końca. Często zdarza się, że treść, za którą zapłacimy jest w dużo gorszej jakości, niż ten sam utwór rozprowadzany nielegalnym kanałem.

Mnie już kilka razy zdarzyło się, że najpierw ściągnęłam pirata, dzieło mi się spodobało, więc pognałam do sklepu kupić oryginał, myśląc: „a co mi tam, niech sobie autor na mnie zarobi”. A potem, po zapoznaniu się z zawartością mojej całkowicie legalnej kopii, zamiast okrzyku zachwytu, wydawałam z siebie ciche WTF?!

Mówię serio! Ostatnio w taki właśnie sposób rozczarowało mnie kilka audiobooków, które kupiłam. W pirackiej wersji pliki były w normalny sposób ponazywane, posiadały w pełni opisane metadane, a do całości dołączona była cyfrowa wersja okładki, w dobrej jakości. Natomiast w wersji oryginalnej próżno było szukać tego wszystkiego.

Podobne rozczarowania przeżywają często czytelnicy e-booków, na których czekają źle sformatowane wydania, które często sami muszą poprawiać, by nadawały się do czytania.

Na pierwszy rzut oka w tym wypadku nie można się za bardzo przyczepić do branży filmowej. Ale jest jedna rzecz, która często sprawia, że oryginalne wydania omijam z daleka. Tym czymś jest kiepska jakość tłumaczenia. Bo po prostu szlag mnie trafia i wołam o pomstę do nieba, gdy w „profesjonalnym” przekładzie czytam, że ktoś jest lunatykiem (lunatic), któremu usnęła noga (leg go to sleep), i który postanowił wziąć shotguna na przejażdżkę samochodem (take shotgun). Nie rozumiem, jak to jest możliwe, że ktoś, kto powinien znać angielski lepiej ode mnie, i komu co więcej - płaci się za robotę - robi gorszy przekład niż (z całym szacunkiem) gimnazjalista amator.

Owszem, napisy można wyłączyć (podobnie, jak lektora). Ale jeszcze prościej jest pokazać polskiemu dystrybutorowi środkowy palec, a potem ściągnąć film z sieci, z nieoficjalnym, całkowicie prawidłowym tłumaczeniem.


PO TRZECIE: DODATKI

Co zrobić, by konsumenci wybrali twój produkt, zamiast konkurencji? Zaoferuj coś ekstra, czego ta druga strona nie posiada. Czyli znowu na pozór prosta zasada marketingowa, której wielu dystrybutorów (niestety, zwłaszcza tych w Polsce), nie kuma.

Bo tak na zdrowy rozum - po co ktoś miałby kupować film na DVD lub innym nośniku, na którym nie byłoby niczego, poza samym filmem? Przecież dokładnie to samo można znaleźć w sieci, prawda? Ale kiedy okazuje się, że gdy kupimy legalną wersję, to dodatkowo będziemy mogli zobaczyć sceny usunięte, wpadki z planu, making of, wywiady z twórcami oraz aktorami, komentarz reżysera i masę innych ciekawych rzeczy (a to wszystko dodatkowo oprawione w wypaśne opakowanie), to piracka wersja wypada na tle tego wszystkiego po prostu łyso.

Wspomniałam tu jednak o polskich dystrybutorach, gdyż to właśnie im, znowu, należy się bura. Czemu? Bo gdy człowiek naczyta się w sieci, jakie to super rzeczy będą w amerykańskim wydaniu, a potem pójdzie do polskiego sklepu, i zobaczy, że u nas jedynymi dodatkami jest wersja z lektorem oraz wybór scen, to ech... Pada wiązanka składająca się z nazw łacińskich krzywych oraz innych, podobnych słów. I co dalej? Oczywiście można bawić się w zamawianie wydania zza wielkiej wody przez internet. Albo też - no właśnie, tu znów kłania się torrent.

A z innej beczki, ostatnio wiele złego mówi się także na temat wydawców gazet, którzy postanowili zacząć korzystać z systemu płatności Piano. Bo w samym pobieraniu opłat nie byłoby nic złego, gdyby całość działała na zasadzie „płacicie, więc nie musicie oglądać reklam”. Ale nie, reklamy pozostały, wszystko wygląda tak, jak wcześniej, bez żadnych udogodnień. Czyli bardzo nie fair w stosunku do czytelników, którzy zdecydowali się zapłacić za dostęp.


PO CZWARTE: ZABEZPIECZENIA

Tu znowu jako ilustrację pozwolę sobie użyć artykułu z Joemonstera. Pomijając już to, że zaprezentowana tam sytuacja wiąże się z kwestią jakości (bo wersja piracka okazuje się znacznie lepsza od tej oryginalnej) - dużo ważniejszym problemem jest to, że wszelkie zabezpieczenia, które mają uchronić dzieło przed nielegalnym kopiowaniem, tak naprawdę uderzają w tych, którzy posiadają legalne kopie.

Ostatnio u mnie w pracy komputery zostały zaopatrzone w legalnego Photoshopa. I nie wyobrażacie sobie, jak bardzo trzeba się było nakombinować, żeby ten program zainstalować! Jeden z kolegów w pewnej chwili zażartował nawet, że łatwiej byłoby ściągnąć z sieci cracka. I wydaje mi się, że miał rację.

Na szczęście branża muzyczno-filmowo-książkowa odchodzi powoli od uciążliwych zabezpieczeń takich, jak choćby wspomniany już DRM. Dużo gorzej wygląda jednak kwestia oprogramowania oraz gier. Bo w tym wypadku często jest właśnie tak, jak z tym Photoshopem. Parę razy spotkałam nawet ludzi, którzy mimo iż posiadali oryginalne oprogramowanie, korzystali z jego pirackiej wersji, bo łatwiej było je zainstalować, a potem lepiej chodziło (bo np. nie łączyło się co chwilę z internetem i nie sprawdzało, czy aby na pewno jest legalne). A przecież coś takiego nie powinno mieć w ogóle miejsca, czyż nie?


PO PIĄTE: PROMOCJA

Twórcy lubią mówić, że sprzedaż spada, bo ludzie piracą, zamiast kupować. Ile w tym prawdy, nie wiem. Obstawiam jednak, że jeżeli ktoś chce kupić płytę, książkę lub film, to i tak to zrobi. A jeśli nie jest zainteresowany, to nie zapłacił za takie dzieło nawet, gdyby oferowano je za symboliczną złotówkę. Czyli innymi słowy - gdyby nie było internetu i piractwa, twórcy wcale nie sprzedawaliby dużo większej ilości swoich dzieł, niż w obecnych warunkach.

Z drugiej jednak strony, to właśnie dzięki piractwu wielu twórców zyskuje rozgłos, na który dwadzieścia lub więcej lat temu nie mogliby w ogóle liczyć. Bo im jakieś dzieło jest bardziej popularne, tym częściej się je piraci, linkuje, seeduje i tak dalej. A ponieważ internet jest globalny - dzięki temu nielegalnemu kopiowaniu wiele dóbr kultury dociera do odbiorców, do jakich nigdy nie trafiłyby tradycyjnymi kanałami dystrybucji.

Najlepiej widać to na przykładzie muzyki. Idę o zakład, że każdy internauta przynajmniej raz, dzięki nielegalnym źródłom internetowym, trafił na dzieło jakiegoś wykonawcy, którego piosenek nigdy nie puszczało się w żadnym polskim radiu, i którego albumów muzycznych trudno szukać na naszych półkach sklepowych.

A słyszeliście o tym, co robi Paulo Coelho? Ze wszystkich jego książek przeczytałam tylko Alchemika, ale mam do faceta wielki szacun, bo jest on jednym z niewielu twórców, którzy rozumieją, jak potężnym narzędziem promocji jest internet. Otóż pan Coelho sam piraci swoje książki. Dlaczego? Ponieważ zdaje sobie sprawę z tego, co napisałam powyżej. Wie, że ludzie, którzy chcieliby spiracić jego dzieła, i tak by to zrobili. Ale część z nich właśnie po przeczytaniu nielegalnej kopii, zdecydowała się pójść do sklepu i kupić oryginał.

Więc, jak widać można współpracować z piratami i da się na nich zarobić. Trzeba tylko chcieć i wiedzieć, jak korzystać z dobrodziejstw internetu.


PO SZÓSTE: KWESTIA KONWERSJI

Wytwórnie muzyczne mają w tym przypadku najprościej. 320 Kb/s, to taka magiczna liczba, górny pułap, powyżej którego - jak stwierdzili naukowcy - człowiek i tak nie słyszy już różnicy w jakości dźwięku. Innymi słowy, nie ma potrzeby zapisywać muzyki w lepszej jakości niż ta, którą w obecnej chwili oferują wydania na płytach CD.

Problemy zaczynają się jednak, gdy zaczniemy mówić, o jakości nagrań wideo.

Gdy po płytach VHS nastała era DVD, wszyscy zachwycali się doskonałą jakością obrazu i dźwięku. Lepiej być nie mogło... przynajmniej dopóty, dopóki nie nastała moda na płaskie, panoramiczne ekrany wyświetlające obraz w duużo większej rozdzielczości. Jakby w odpowiedzi na to pojawił się Blu-Ray z FullHD. I znów: najpierw wszyscy krzyknęli „Hurra, to najlepszy i najostrzejszy obraz, jaki może być! Więcej ludziom do szczęścia już nie potrzeba”. Czyżby?

Ostatnio coraz częściej czytam o tym, że niektóre firmy powoli przymierzają się do produkowania telewizorów o rozdzielczościach 2K i 4K, które do tej pory były wielkościami o jakich mówiło się tylko i wyłącznie w kontekście ekranów kinowych. A na takich ekranach FullHD nie będzie już wyglądało pięknie. I pozostaje tylko czekać, aż ktoś powie, że stworzył nośnik, na którym zmieszczą się filmy w jakości lepszej, od Blu-Ray'a.

I co w takiej sytuacji ma począć kinomaniak? Inwestować w kolekcje filmów w najlepszym obecnie dostępnym na rynku nośniku, czy może czekać cierpliwie na kolejną rewolucję technologiczną? A co jeśli w kilka lat po tej nadchodzącej rewolucji nastąpi kolejna, jeszcze bardziej zwiększająca jakość obrazu?

W Stanach ostatnio ktoś wpadł na ciekawy pomysł, polegający mniej więcej na tym, że po zakupie filmu (nie ważne, czy na DVD, czy na Blu-Ray'u), dostaje się dostęp do jego internetowej, cyfrowej kopii, w najlepszej możliwej jakości (czy jakoś tak - nie chcę skłamać, a nie znam szczegółów). I takie rozwiązanie jest naprawdę świetne, ale niestety - póki co, tylko niektóre wytwórnie filmowe przystąpiły do tego projektu. A poza tym nam przyjdzie pewnie czekać jeszcze wiele lat, zanim taki serwis zacznie działać w Polsce.

Znów więc jedyne, co nam w obecnej chwili pozostaje to... sami już wiecie co, prawda?


PO SIÓDME: TU I TERAZ

To, o czyn napiszę w tym akapicie jest w pewnym sensie związane z dystrybucją, ale nie do końca. No i dotyczy w głównej mierze filmów.

Poszliście do kina. Film naprawdę bardzo się wam spodobał. Chętnie zobaczylibyście go ponownie. I kwestia pieniędzy nie ma w tej chwili znaczenia, bo stać was na kupno drugiego biletu. Ale niestety brak wam czasu na kolejne wyjście z domu. Co więc zrobić? Czekać pół roku na to, aż film ukaże się w sklepach? Nie ma mowy! Zaglądacie więc do internetu i znajdujecie poszukiwany tytuł. Jakość obrazu jest fatalna (ktoś nagrywał komórką w kinie), dźwięk jeszcze gorszy. Ale to nic, bo w końcu już wiecie, co się wydarzyło w momencie, w którym na pirackim nagraniu ktoś akurat wstał i zasłonił cały obraz albo kichnął, zagłuszając słowa. Jakość się w tym wypadku nie liczy, ważne jest ponowne przeżycie. Oglądacie więc film w tej paskudnej, pirackiej jakości. Raz, drugi, piąty. A gdy dzieło w końcu pojawia się w sklepach, w super rozdzielczości, to nagle ze zdziwieniem stwierdzacie, że już się wam znudziło, że nie chce się wam tego wszystkiego oglądać ponownie.

A gdyby tak film był do kupienia w sklepach już w kilka dni po kinowej premierze? Ba, co by było, gdyby po wyjściu z kina czekał na was sprzedawca oferujący tenże film, wraz z całą masą innych gadżetów (no wiecie: koszulki, plakaty, kubeczki i tak dalej). Na pewno byście coś kupili, prawda? I idę o zakład, że często zrobilibyście to impulsywnie, pod wpływem chwili. Nawet, jeśli po dłuższym przemyśleniu doszlibyście do wniosku, że film wcale nie był taki super.

Dlaczego więc nikt nie sprzedaje filmów w taki sposób? Dlaczego nikt nie rozumie, że konsumenci są niczym rozkapryszone dzieciaki, które nie mają cierpliwości, nie chcą czekać na coś, co ma nastąpić później. I co równie ważne - znów podobnie jak dzieci - bardzo łatwo się czymś ekscytują, ale też szybko potrafią stracić tym czymś zainteresowanie.


PODSUMOWANIE I REFLEKSJA NA KONIEC

Konkluzja z dzisiejszego wpisu jest prosta. To nie piraci są źli, tylko dystrybucja dóbr kultury nie działa tak, jak powinna. Walka z piratami przypomina walkę z wiatrakami albo jeszcze lepiej - z mityczną hydrą. Zamknij jeden serwis rozprowadzający nielegalne treści, a na jego miejscu wyrosną trzy inne, na dodatek działające dużo sprawniej, od tego zlikwidowanego.

Ale wystarczy wyciągnąć do piratów rękę. Zamiast grozić, zaproponować rozwiązanie, które byłoby proste w obsłudze, nieobwarowane żadnymi zabezpieczeniami, oferowało nowe treści możliwie jak najszybciej i przy okazji może także - dawało legalnym użytkownikom dodatkowe korzyści. Czy to naprawdę dużo? Wydaje mi się, że nie. I że gdy w końcu tego typu rozwiązania staną się codziennością (a wierzę, że to kiedyś nastąpi) - wtedy wszyscy, zarówno twórcy, jak i użytkownicy, będą mogli razem, w zgodzie egzystować. I obydwie strony będą czerpać z takiego przymierza korzyści.


Żeby jednak nie kończyć tego wpisu tak sielankowo, na koniec muszę zadać jeszcze jedno, dość zasadnicze pytanie. Czy wy, drodzy piraci, bylibyście gotowi na takie zmiany? Czy też okazalibyście się skąpcami, którzy mimo iż istniała by możliwość taniego kupienia legalnej wersji, wciąż wolelibyście zaoszczędzić te parę złotych i pobrać za darmo nielegalne treści?

Naprawdę poważnie się nad tym zastanówcie, bo zmiany w dystrybucji, choć powoli, to jednak następują. I szkoda by było, by jakieś wygodne i legalne rozwiązanie przepadło tylko dlatego, bo ludzie wciąż wybieraliby pirackie wersje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...