i inne głupoty

środa, 17 września 2014

Marzenia czasem się spełniają

Jeśli czytaliście mój poprzedni wpis, pewnie domyślacie się, o czym będę dzisiaj pisała. Ale jeśli tego nie zrobiliście, nie zerkajcie wstecz, będziecie mieli niespodziankę.

A o czym będzie? O radosnym, choć nieco nerwowym wyczekiwaniu, o wspaniałych ludziach i o tym, jak miłe jest spełnianie marzeń.


źródło: TVN

Środa, trzeci września. Wiadomość spadła na mnie, jak grom z jasnego nieba. „William Fichtner przyjeżdża do Polski. Wkrótce zamieścimy informację dotyczącą tego, gdzie i jak będzie można wygrać bilety na spotkanie z aktorem.” Cały czwartek i piątek minął mi na odświeżaniu co chwilę facebooka i strony AXN (głównego organizatora spotkania). Strasznie się martwiłam, że niespodziewanie pojawi się informacja „mamy jedno zaproszenie, dostanie je pierwsza osoba, która się do nas zgłosi”. Wiedziałam jednak, że pojadę do Warszawy bez względu na wszystko. W końcu, z biletem wejściowym, czy też bez niego - zawsze można stać pod drzwiami i liczyć na to, że Fichtner przynajmniej przejdzie obok, może nawet da autograf.

Szczęśliwie w piątek wieczór AXN się nade mną zlitowało, podając informację, że konkurs będzie dopiero w poniedziałek. Uff, weekend mogłam spędzić w miarę spokojnie.


Konkurs miał być na facebooku, więc musiałam się przełamać i w końcu tam zapisać (jak widzicie, dla Fichtnera jestem w stanie zrobić niemalże wszystko). Jestem osobą pozytywnie przesądną, czyli wierzę jedynie w rzeczy, które mogą przynieść szczęście - dlatego na fejsa zapisałam się w niedzielę, siódmego września o godzinie dwudziestej pierwszej - bo przecież tyle szczęśliwych cyferek zawsze mogło dodatkowo zwiększyć moje szanse na wygraną.

W poniedziałek znów zaczęło się szaleństwo. Klawisz F5 niemal jęczał od tego, że co chwilę go wciskałam. Dodatkowo bałam się, że organizator zada jakieś głupie pytanie w stylu „napisz, dlaczego to właśnie tobie powinniśmy dać zaproszenie”. No bo jak miałabym na coś takiego odpowiedzieć? Jedno słowo za dużo i wyszłabym na fanatyczną fankę, którą lepiej trzymać jak najdalej od Fichtnera.

Na szczęście, gdy w końcu pojawiło się pytanie, nie było ono aż tak trudne. Ot, wymień polskich aktorów, którzy pojawili się w serialu Crossing Lines. Ponieważ w komentarzach pojawiły się już odpowiedzi kilku innych osób, szybko zrobiłam kopiuj-wklej, nawet nie weryfikując tych informacji, bo przecież w międzyczasie ktoś inny mógłby mnie z odpowiedzią wyprzedzić.

Kolejne minuty oczekiwania. Obawy, że ta ukradziona od kogoś innego odpowiedź mogła jednak być nieprawidłowa. I w końcu, udało się! Dostałam zaproszenie!



Tak na marginesie: gdy przeczytałam „brunch” i „RSVP”, musiałam sprawdzić o co chodzi. I gdy już się tego dowiedziałam, troszkę śmiać mi się chciało, bo czy naprawdę nie można było tego samego napisać po polsku? Ach tak, wiem - stolica, wielki świat, tam wiele rzeczy jest inaczej.


Ale paradoksalnie, po wygraniu konkursu moje zmartwienia się nie skończyły. Informacje zawarte w zaproszeniu były dość lakoniczne, a wszystkie niewiadome budziły obawy. Czy uda mi się z Williamem zamienić kilka słów, poprosić o autograf? I choć wiedziałam, że Bill to nie Brad Pitt, to martwiłam się, że na spotkanie przyjdzie masa piszczących dziewczyn, Fichtner się speszy i atmosfera będzie nieciekawa.


Zaczęłam się zastanawiać, jakie pytania mogłabym zadać, gdyby był jakiś panel dyskusyjny. W głowie wszystkie brzmiały dobrze, ale gdy powiedziałam je na głos - tak dawno nie mówiłam po angielsku, że moja wymowa była bardzo kiepska. No i wiedziałam, że gdy stanę przed Fichtnerem i głos będzie mi drżał ze zdenerwowania, będzie jeszcze gorzej. Dlatego też zaczęłam ćwiczyć zadawanie tychże pytań. Dzień w dzień, aż do wyjazdu. Mam nadzieję, że sąsiedzi nie słyszeli mnie przez ścianę i nie pomyśleli, że oszalałam i zaczęłam mówić sama do siebie. Na pewno denerwowałam Myszę - biedna szczurzyca wciąż spoglądała na mnie z niepokojem, zapewne wyczuwała moje zdenerwowanie i przy okazji zastanawiała się, dlaczego mówię inaczej, niż zwykle.

Ćwiczenia na coś się zdały. Wiedziałam jednak, że jeśli będę musiała powiedzieć coś więcej, czego nie przygotowałam wcześniej, to nie wyjdzie mi to aż tak dobrze.


Z dnia na dzień byłam coraz bardziej zestresowana. Wiem, że część z was może nie rozumieć, jak można się tak bardzo przejmować. Ale ja po prostu taka jestem, to było uczucie, nad którym nie potrafiłam zapanować.

W sobotę niespodziewanie otuchę przyniósł Doctor Who. Przesłanie odcinka: strach jest naszym sprzymierzeńcem, adrenalina czyni z nas superbohaterów. Co prawda potem wcale nie byłam mniej zdenerwowana, ale jednak Doktor w pewien sposób dodał mi sił.


Kraków opuściłam w niedzielę. W Warszawie mam wspaniałych znajomych, u których mogłam się zatrzymać na noc. Ciocia i wujek zatroszczyli się o mnie, jakbym była ich własną córką. Jeszcze większą przysługę zrobiły mi natomiast Justynka i Basia, które wieczorem wyciągnęły mnie na miasto, na piwo. Ich wesołe towarzystwo sprawiło, że niemal zupełnie zapomniałam o Fichtnerze, cały stres mnie opuścił, a w nocy, po raz pierwszy od kilku dni spałam spokojnie. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem im za to wdzięczna!


No i w końcu nadszedł TEN DZIEŃ. W Złotych Tarasach byłam po dziesiątej rano. Może to głupie, ale zwróciłam uwagę na to, że większość ludzi, których mijałam, była ubrana jak z katalogów mody. Czyli przesadnie, wręcz efektownie elegancko. W swoim dość codziennym stroju, po raz pierwszy poczułam, że jestem w Warszawie kimś obcym, kto nie pasuje do otoczenia.

Dotarłam na miejsce spotkania. Ciśnienie znów nieco mi skoczyło, bo pani organizatorka nie mogła znaleźć mojego nazwiska na liście gości. Ale jednak gdzieś tam byłam zapisana. Uff, co za ulga.

Spytałam się, jak będzie wyglądało całe spotkanie. O 11.15 poczęstunek brunch, o 12.00 pokaz odcinka Crossing Lines, dopiero potem pojawi się William i widzowie będą mieli kwadrans na pytania, zdjęcia i autografy - usłyszałam w odpowiedzi. Zrobiłam strapioną minę, bo piętnaście minut, to niewiele. Pani organizatorka rozłożyła ręce i stwierdziła, że Fichtner ma dość napięty grafik i więcej czasu nie znajdzie.


Poszłam na poczęstunek. Ale niczego nie jadłam, bo żołądek miałam ściśnięty ze stresu. Znów poczułam się obco - większość ludzi wokół też miała na sobie elegancko-efekciarskie ciuchy (niektóre tak śmiesznie skrojone, że zastanawiałam się, czy nie są to stroje jednorazowego użytku, które po wypraniu już nie układają się tak jak trzeba i należy je wyrzucić). Dodatkowo wszyscy się chyba znali. Jedyne pocieszenie - nigdzie nie było widać piszczących fanek, których tak bardzo się obawiałam...

Na szczęście los znów się do mnie uśmiechnął. Wśród tych wszystkich ekstrawagancko ubranych ludzi, dostrzegłam chłopaka, który wyglądał zupełnie normalnie. Uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, dobrze patrzyło mu z oczu. Przysiadłam się do jego stolika, zaczęliśmy rozmawiać i ta pogawędka nieco ukoiła moje zszargane nerwy. Mój nowy znajomy ma na imię Jerzy i pracuje w czasopiśmie Nowa Fantastyka.


Za kwadrans dwunasta poszłam na sekundę do łazienki. Gdy z niej wyszłam, pozostali goście wciąż byli zajęci rozmową i jedzeniem. Rozglądałam się po sali, szukając mojego nowego znajomego.

„Gdzie jest Jurek? Gdzie jest Jurek... O kurcze, William!”


Kiedy mnie nie było, wszedł do sali chyba zupełnie niezauważony. Podszedł do organizatorów i zaczął witać z każdym z nich z osobna. Gdy ktoś przedstawiał się polskim imieniem, Bill starał się je powtórzyć. Co chwilę uśmiechał się, żartował, samą swoją obecnością rozładowywał napiętą atmosferę. Wierzcie lub nie, ale wbrew temu, czego się obawiałam - na jego widok moje zdenerwowanie nie zwiększyło się, tylko spadło niemal do zera.


Wiecie, prawie każdy, kto spotkał Fichtnera mówił, że to niezwykle miły człowiek, po którym zupełnie nie widać, że jest hollywoodzkim aktorem. I to prawda. Gdyby nie witał się z organizatorami, tylko po prostu wszedł do sali - prawdopodobnie bez problemu wmieszałby się w tłum. Ubrany zwyczajnie, takiego samego wzrostu, co większość z obecnych panów (i pań na szpilkach), poruszał się pewnie, ale jednocześnie niezwykle spokojnie (dla niego to ewidentnie był kolejny zwykły dzień w pracy) - nic dziwnego, że prawie nikt nie zwrócił na niego uwagi.

A skoro przy wyglądzie jesteśmy: pozytywnie zaskoczyło mnie, że zdawał się być nieco młodszy, niż na zdjęciach - nie przypuszczałam, że fotografie dodają mu aż tak wielu zmarszczek i siwych włosów.


Stwierdziłam, że nie ma co czekać, aż inni zorientują się, że Bill jest na sali i odważą do niego zagadać. Gdy tylko skończył rozmawiać z organizatorami, podeszłam do niego po autograf. Pierwszy nie dla mnie, tylko dla koleżanki z forum, która na spotkanie nie mogła przybyć. Udało się! Zaraz za mną w kolejce ustawił się Jurek, miał do podpisania okładkę z DVD z Inwazji, czyli serialu, w którym pojawił się William. W między czasie schowałam drogocenne, podpisane zdjęcie i wyciągnęłam następne, tym razem już na autograf dla mnie. Podeszłam do Fichtnera ponownie, spytałam czy może podpisać jeszcze jedną rzecz. Bill zerknął na mnie trochę podejrzliwie, jak na łowcę autografów, który potem wszystko sprzeda na allegro. Ale zgodził się, wziął zdjęcie do podpisu.

I tu nastąpiła zabawna sytuacja: zdjęcie które mu podałam nie pochodziło z żadnego filmu. Bill zdziwił się, gdy je zobaczył i spytał mnie, skąd je wzięłam. Odpowiedziałam, że znalazłam je w internecie, nie znam jego pochodzenia, ale wydaje mi się, że zostało zrobione w Nowym Jorku. Fichtner dłuższą chwilę oglądał fotografię. Nawet założył okulary i podszedł bliżej okna (w sali było dość ciemno), by przyjrzeć się mu lepiej. Stwierdził, że nie pamięta, kiedy ktoś mu to zdjęcie zrobił, co mnie nieco zaskoczyło, bo fotografia wyglądała na pozowaną. Ale po minie Williama widać było, że fotka mu się spodobała (bo rzeczywiście była bardzo ładna). Spytał mnie, czy mam drugą kopię tego zdjęcia i mogłabym mu ją dać. Mówię, że niestety nie, ale że mogę wysłać maila z oryginalnym plikiem. Bill się zgadza, choć oczywiście nie dostaję maila do niego, tylko do jednej z pań organizatorek.



[w tym miejscu miało pojawić się zdjęcie z autografem, który zdobyłam, ale ponieważ oryginalna fotografia zniknęła z sieci - nie chcę rozprowadzać po internecie czegoś, czego być może autor oryginału sobie nie życzy]

W międzyczasie inni uczestnicy spotkania chyba zorientowali się, że William jest wśród nich, bo też zaczęli zgłaszać się po autografy. Natomiast chwilę później każdy mógł zrobić sobie z Fichtnerem zdjęcie. I tu William znów pokazał klasę, bo był bardzo cierpliwy, każdego pytał, czy zdjęcie wyszło dobrze. A gdy ktoś chciał zrobić jeszcze jedną fotkę - nie zgłaszał sprzeciwu. Nie odganiał też ludzi, że już dość, że wystarczy - dzięki czemu każdy z obecnych zdążył sobie zrobić pamiątkową fotografię. Ja też.



Potem niestety wybiło południe i trzeba było iść do sali kinowej, na pokaz Crossing Lines. Zwlekałam z odejściem do ostatniej chwili, szłam do wyjścia tak powoli, jak tylko mogłam, byleby nacieszyć wzrok Fichtnerem tak długo, jak to tylko będzie możliwe. Ale w końcu trzeba było się odwrócić i iść dalej.


Jurek zajął mi świetne miejsce - w trzecim rzędzie, równo na środku sali. Najlepszy widok, jaki mogłabym mieć. Och, ten chłopak po prostu spadł mi z nieba!


Pokaz Crossing Lines to było chyba najdłuższe 45 minut, jakie przeżyłam. Sekundy mijały ślamazarnie, a to, co działo się na ekranie zupełnie mnie nie interesowało. Znów zaczęłam się denerwować - czy uda mi się zadać choć jedno z pytań, które sobie przygotowałam?

Wreszcie pojawiły się napisy końcowe, światło na sali zostało zapalone i Bill wrócił. Ale - o zgrozo! - zamiast na pytania widzów, udzielał odpowiedzi panu dziennikarzowi (pan ten został przedstawiony, ale wybaczcie mi - zapomniałam jego nazwiska). Ogólnie atmosfera była bardzo miła, William co chwilę żartował i opowiedział nawet kilka nowych anegdotek, których wcześniej nie słyszałam. Ale ja siedziałam jak na szpilkach, bo skoro harmonogram jest tak napięty, to czy w ogóle znajdzie się czas na pytania od publiczności?

Na szczęście pan dziennikarz w końcu odpuścił i oddał głos widzom. No i wtedy... a zresztą, co wam będę opowiadać, zobaczcie sami:



Jeśli komuś nie chce się oglądać całości, proszę przewinąć do 18:20, a potem 23:20 :)

Jeszcze słówko komentarza do filmiku. Pan dziennikarz zupełnie zagiął mnie swoim pytaniem. Jak to sprzedać zdjęcie? Na nagraniu nie widać mojej miny, ale chyba wyrażała ona coś pomiędzy niedowierzaniem i zdezorientowaniem. Ale hej, Bill mnie z całej sytuacji wyratował. Czy ktoś z was jeszcze wątpi, że to niezwykle miły człowiek?

Natomiast jeśli chodzi o Drive Angry, to byłam niemal pewna, że Bill wybierze właśnie ten tytuł i hurra, zgadłam! I tak, gdy później Fichtner wyliczał, ile ludzi obejrzało ten film to dwudziestą drugą wskazaną przez niego osobą byłam ja.


Jak widzieliście na końcówce nagrania - Bill został jeszcze raz poproszony o rozdawanie autografów i pozowanie do zdjęć. Obległ go wtedy dość spory tłum ludzi, ale ja ponieważ zarówno autograf, jak i zdjęcie już miałam - nie pchałam się tam, gdzie reszta. Tym razem czas już naglił i rzeczywiście po pięciu minutach Fichtner stwierdził, że sorry, ale musi iść dalej.

Stałam przy wyjściu i gdy William przechodził koło mnie powiedziałam, że życzę mu powodzenia przy pracy nad Cold Brook, czyli filmem, który wciąż jest w fazie projektu, a do którego Bill napisał scenariusz, i który pragnie wyreżyserować. Fichtner był zajęty rozmową z jednym z organizatorów, przeszedł obok, myślałam, że mnie nie usłyszał. Ale potem zupełnie niespodziewanie odwrócił się na pięcie w moją stronę, powiedział (po angielsku) „dziękuję”, uśmiechnął serdecznie i uścisnął mi dłoń na pożegnanie. Takiego zakończenia zupełnie się nie spodziewałam!


William odszedł w swoją stronę. A ja zostałam z poczuciem gigantycznej euforii, która do tej pory mnie nie opuściła. Wciąż się uśmiecham i nie mogę przestać.


Wiem, że część z was pewnie tego nie zrozumie. Jak można tak cieszyć się ze spotkania z zupełnie obcym człowiekiem (na dodatek starszym od mojego taty), z autografu, odpowiedzi na dwa pytania, uścisku dłoni i uśmiechu? Nie wiem, czy będę w stanie wam to wyjaśnić. Ale czy naprawdę muszę to robić? Przecież prawie każdy z nas ma jakąś pasję, hobby, marzenie. Dla jednego czymś takim będzie trudny do zdobycia znaczek pocztowy, dla kogoś innego zwycięstwo jego ulubionej drużyny w meczu, którego wygrana była niemożliwa. Dla Fichtnera nakręcenie Cold Brook i nowa opona w kolekcji. Dla mnie - spotkanie z Fichtnerem. Na tym właśnie polegają marzenia. Które, jeśli się spełnią - dają nam siłę, by marzyć o kolejnych, być może jeszcze trudniejszych do osiągnięcia rzeczach.


I już zupełnie na koniec: jeszcze raz dziękuję moim znajomym z Warszawy za opiekę. Gdyby nie ich gościna, wsparcie i pomoc, pewnie dotarłabym do stolicy zmęczona podróżą, podwójnie zestresowana i jeszcze zgubiła w jednym z warszawskich przejść podziemnych, tym samym nigdy nie docierając na spotkanie z Fichtnerem. Dziękuję siostrze, bo największą pamiątką ze spotkania z Williamem jest dla mnie nagranie wideo - którego nie zrobiłabym, gdybym nie miała jej aparatu i statywu. Dziękuję wszystkim, którzy wspierali mnie przed wyjazdem i trzymali za mnie kciuki. I dziękuję Jurkowi - bo choć wcale chłopaka nie znam, to jego obecność bardzo podniosła mnie na duchu.

A na koniec tak na marginesie: wiem, że obiecałam kilku osobom ten wpis nieco wcześniej, ale niestety filmik na YT wgrywał się znacznie dłużej, niż planowałam. Ale hej, chyba warto było czekać, prawda?

1 komentarz:

  1. Wlasnie po to sa idole, wlasnie dlatego fajnie byc fanem,nawet takim lekko "oszalalym".czytajac ten wpis nie da sie nie usmiechac

    OdpowiedzUsuń
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...