i inne głupoty

wtorek, 29 stycznia 2013

Czytadła: Yann Martel - Życie Pi

Okładka, na której w małej, białej łódce, pośrodku bezkresu morza znajdował się samotny człowiek oraz tygrys. I tytuł sugerujący, że głównym bohaterem książki będzie liczba Pi. Było w tym wszystkim coś absurdalnego, ale jednocześnie intrygującego i przyciągającego.

Kilka lat temu, gdy niemal co dzień widziałam książkę za szybą witryny niewielkiej księgarni, którą mijałam w drodze do szkoły, nie miałam akurat czasu na czytanie. Ale zarówno obraz okładki, jak i tytuł książki naprawdę mocno utkwiły mi w pamięci. I znalazły się na mojej liście powieści, które pewnego dnia koniecznie muszę przeczytać.

Gdy więc ostatnio ujrzałam zwiastun filmu Życie Pi stwierdziłam, że przed pójściem do kina wypada w końcu zapoznać się z treścią książki.


Na początku autor stwierdza, że historia, którą zaraz nam opisze, wydarzyła się naprawdę. A chwilę później, że po jej przeczytaniu uwierzymy w Boga. W tym miejscu przerwałam czytanie. Spojrzałam jeszcze raz na okładkę (ta zamieszczona obok jest angielska, bo polskiej w dobrej jakości nie udało mi się w internecie znaleźć). Książkę w Polsce wydał katolicki Znak. Ojej. Liczyłam na powieść o chłopcu i tygrysie uwięzionych w jednej szalupie na środku Oceanu Spokojnego. A tu wszystko wskazywało na to, że będzie to wielce uduchowiona opowieść religijna. Ale ponieważ wciąż miałam mocne postanowienie przeczytania książki przed obejrzeniem filmu, wstrzymałam oddech, zacisnęłam zęby i powróciłam do lektury.

Na szczęście szybko przekonałam się, że to nie jest bardzo religijna historia. A ta szczypta mistycyzmu w niej zawarta, jest zupełnie inna, niż się tego spodziewałam. Pi Patel, główny bohater książki, jest bowiem jednocześnie buddystą, katolikiem i muzułmaninem. Ale taka politeistyczna wiara czyni z niego postać w pewnym sensie uniwersalną, która postrzega świat przez pryzmat kilku wiar jednocześnie.


Jednak to nie była jedyna rzecz, jaką zaskoczył mnie Yann Martel. Znany mi z okładki (oraz zwiastuna filmowego) tygrys w szalupie pojawił się dopiero w drugiej połowie książki. Pierwsza część powieści opowiadała natomiast o życiu i dorastaniu głównego bohatera. O tym, dlaczego nazywał się Pi, czemu wierzył w aż tylu różnych bogów. No i przede wszystkim, jak doszło do tego, że trafił do wspomnianej szalupy ratunkowej.

Początkowo czytałam to wszystko niecierpliwie. Przyzwyczajona do internetu oraz amerykańskich seriali, w których już po kilku chwilach jestem raczona czymś sensacyjnym, tutaj musiałam przełknąć wątek biograficzno-obyczajowy, w którym tygrysy prawie wcale nie występowały.

Ale o dziwo, po przejściu przez kilka stron, moje rozdrażnienie minęło, a ja przestałam wypatrywać na horyzoncie szalupy z wielkim, pasiastym kotem na pokładzie. Zamiast tego zafascynowało mnie życie głównego bohatera. To, że przyszło mu dorastać w naprawdę niezwykłej krainie. Dodatkowo kilka stwierdzeń w książce sprawiło, że na pewne sprawy, na temat których do tej pory miałam dość ugruntowane mniemanie, spojrzałam z całkiem innej perspektywy. I zupełnie zmieniłam zdanie na ich temat.

Naprawdę muszę pochwalić pióro Martela, gdyż ten pisze w sposób, który sprawia, że lektura jego dzieła wprawiła mnie w pewnego rodzaju błogi nastrój, ale jednocześnie - nie wywołała ani odrobiny znudzenia.

Ostatnio starałam się przeczytać kilka innych książek i niemal zupełnie nie mogłam się skupić na ich treści. Pomyślałam wtedy, że to internet tak przestroił mój mózg, że niczym dziecko z ADHD nie jestem w stanie wysiedzieć długo w jednym miejscu, nad kartami książki. Tymczasem dzięki Życiu Pi z ulgą odkryłam, że to nie mój umysł nie funkcjonuje właściwie, tylko książki, które wcześniej czytałam były do kitu. Bo od powieści Martela nie mogłam ani na chwilę się oderwać.


Szybko przeczytałam więc pierwszą część książki i wraz z głównym bohaterem, z lekkim bólem serca opuściłam kolorowe Indie. A potem w końcu wylądowałam w szalupie ratunkowej.

Tutaj również czekało mnie sporo niespodzianek. Początkowo w łódce na środku oceanu poza Pi znalazła się także zebra, hiena, orangutan oraz Richard Parker. Tygrys Richard Parker. Postać, której imię zostało w poprzedniej części powieści wspomniane kilkakrotnie, a o której dopiero wtedy dowiedziałam się, że nie była ona człowiekiem.

Pomimo dość sielankowo wyglądającego obrazka na okładce, wydarzenia na oceanie były w większości wypadków smutne, momentami wręcz przerażające. Ale paradoksalnie, w czymś tak tragicznym Martelowi także udało się zamieścić pozytywne przesłanie.

Tylko jak długo można pisać o dryfowaniu przez ocean, gdzie każdy dzień jest dokładnie taki sam, jak poprzedni? Z tego autor również wybrnął obronną ręką. Ważne były bowiem nie tyle przygody głównego bohatera, co jego wewnętrzne przeżycia. A ja razem z Pi cierpiałam po stracie jego rodziców albo w chwili, gdy chłopiec pierwszy raz w życiu zabił rybę. To ostatnie może brzmi trywialnie, ale wspaniałość tej postaci polegała właśnie na tym, że to nie był superbohater, ale zwykły dzieciak, ktoś niemalże tak samo pospolity, jak ja. A przeciwności losu, z którymi przyszło mu się zmierzyć także w mniejszym lub większym stopniu dotyczyły nieszczęść, jakie mogą spotkać każdego, przeciętnego człowieka.


Trzecia, ostatnia część powieści, jest w pewnym sensie testem naszej wiary. Wtedy bowiem Pi opowiada o swoich przeżyciach na morzu ponownie, ale tym razem bez zebry, hieny, orangutana oraz tygrysa obecnych na pokładzie szalupy. Nowa wersja historii zdaje się być racjonalna i bardziej prawdopodobna od tej poprzedniej. Ale czy to ona była prawdziwa?


Za sprawą Życia Pi nie udało mi się bardziej uwierzyć w Boga. Jednak bez dwóch zdań uwierzyłam w Richarda Parkera.

Ale po tym, jak doczytałam do końca, Yann Martel udzielił mi jeszcze jednej lekcji. Na początku myślałam, że zawarta w książce historia wydarzyła się naprawdę. W końcu Martel napisał, że całość jest oparta na faktach, napisana na podstawie rozmów z Pi Patelem. Autor wspomniał, że widział wycinki gazet na temat Hindusa, i że przeprowadził rozmowy z Japończykiem, który prowadził dochodzenie związane z zatonięciem statku, którym płynął Patel. To wszystko nadawało książce naprawdę dużej autentyczności.

Ale potem zerknęłam do internetu i odkryłam, że Pi Patel nigdy nie istniał, a nikomu nie udało się przetrwać na morzu tak długo, jak jemu. Internauci na przeglądanych przeze mnie stronach www przytaczali suche fakty i linkowali inne, niepodważalne źródła potwierdzające ich słowa.

Mimo to w sieci znajduje się równie duża ilość porali, na których możemy przeczytać, że Patel żył naprawdę, bo w końcu w swojej książce Martel wyraźnie napisał, że z nim rozmawiał.

Po zrobieniu tego krótkiego researchu naszła mnie więc przede wszystkim myśl, że pomimo tej całej globalizacji, internetu i tak dalej, wielu ludzi wciąż można łatwo oszukać. Wystarczy, że pokażemy im utrwaloną na papierze, wydaną w twardej okładce książkę z dopiskiem „true story”.

Sama także poczułam się nieco zmieszana, bo wszak całą powieść przeczytałam w przeświadczeniu, że opowiada ona o autentycznych wydarzeniach. Ale potem pomyślałam, że może i dobrze, że to nie jest historia prawdziwa. Bo dzięki temu cała książka stała się dla mnie czymś w rodzaju przypowieści.

I uwierzyłam w Pi Patela, mimo iż ten nie istniał naprawdę.


PS. A jeśli chodzi o film Życie Pi, to jego recenzję możecie przeczytać tutaj.

3 komentarze:

  1. "pisze w sposób, który sprawia, że lektura jego dzieła wprawiła mnie w pewnego rodzaju błogi nastrój, ale jednocześnie - nie wywołała ani odrobiny znudzenia."


    no, lubię te kawałki jak pisze o zachowaniach zwierząt i to alegoryzuje do życia społecznego. Ale z tym true story, to raczej jest tak, że współnarrator pisarz-jeden z bohaterów stwierdza, że się styka z prawdziwą historią, a nie sam autor gdzieś w posłowiu sprzedaje taką mistyfikację, nie?

    I sprzeciw stanowczy do R.Parkera w filmie, był prawie bezbłędny (jeszcze wszystkie ruchy nie są idealne, ale po Pi oraz i Planecie Małp widać jak bardzo malutko już dzieli cg od perfekcji). Dowód - w niektórych scenach to BYŁ prawdziwy tygrys, ale nie połapiesz się zawsze, w których.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @I sprzeciw stanowczy do R.Parkera
      Niestety muszę obstawiać przy swoim. Choć pewnie jest to spowodowane zajęciami z grafiki komputerowej na studiach, na których wykładowca dokładnie nam tłumaczył, gdzie widać, że mamy do czynienia z CGI. No i w tym przypadku widziałam tego komputerowego tygrysa. Owszem wiem, że czasem był on prawdziwy. I w kilku miejscach naprawdę nie potrafiłam stwierdzić, gdzie kończyła się praca tresera i zaczynała robota komputera. Ale też było sporo scen, w których po prostu wiedziałam, że R.Parker jest tworem CGI.

      Inna sprawa (i tu naprawdę nie potrafię pojąć, dlaczego tak jest), że w starszych filmach, takich jak Park Jurajski albo Ostatni Smok, choć technologia stała na dużo niższym poziomie, to gady tam wygenerowane moim zdaniem zdawały się być dużo bardziej realne, niż niektóre stworki ze współczesnych filmów.

      Usuń
  2. Bo u gadów może i faktura skóry, i ruchy są jakieś mniej złożone i bardziej obce już w samej naturze, dlatego nie ma dla nas takiego dysonansu.
    A taka animacja (nie upieram się, że perfekcyjna, ale prawie) właśnie pomaga, bo prawdziwego stwora nie zmusisz, żeby zagrał dokładnie jak chcesz i może wyjść taka suchota jak w War Horse, gdzie głównie soundtrack i robota operatora muszą w każdej scenie podpowiadać, że o tutaj widzu masz coś poczuć do tego konia. W Pi tygrys sam mnie umiał i wystraszyć i rozkleić.

    OdpowiedzUsuń
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...